Optymizm

 

            Grzegorz Zalewski:

            Rozpocznijmy naszą rozmowę od zdania, które wybrałem na motto jej pierwszej części. Dotyczy ono pewności siebie i problematycznej roli, jaką odgrywa ona w spekulacji na giełdzie. Wielu z nas, gdy decyduje się zainwestować pierwsze pieniądze – kupić akcje, zacząć spekulację instrumentami pochodnymi czy nawet kupić jednostki uczestnictwa w funduszach inwestycyjnych – robi to z chęci zysku. Czasem pierwszą transakcję poprzedza długi namysł nad tym, czy faktycznie jest to dobra decyzja, czasami działamy pod wpływem impulsu. Niemniej, mamy jakiś rodzaj pewności, że osiągniemy sukces. Co o tym myślisz? Co sprawia, że odważamy się na ryzykowne działania i mamy pewność, że osiągniemy zamierzony cel – często niesłychanie optymistyczny?

            Tomasz Zaleśkiewicz:

            Pewność siebie pojawia się już w bardzo wczesnej fazie zdobywania doświadczenia na giełdzie i później, z pewnymi wahaniami, towarzyszy inwestorom przez cały czas ich zaangażowania na rynku. Jednak zanim pojawi się pewność w działaniu, owo działanie musi być czymś motywowane. Zgadzam się, że jednym z najbardziej typowych motywów wejścia na rynek jest chęć szybkiego zarobienia dużych pieniędzy. Czasami nazywamy to chciwością. Tutaj w grę wchodzi wiele czynników. Po pierwsze, obserwujemy innych ludzi, którzy na giełdzie zarabiają krocie, a my ciągle ciułamy kilka procent na rachunku bankowym. Po drugie, do zainwestowania zachęcają nas reklamy, które obiecują ponadprzeciętne stopy zwrotu i rysują przed nami bajeczną przyszłość. W końcu, może być też tak, że ktoś o giełdzie poczytał i doszedł do wniosku, że to nie może być zbyt skomplikowane. Ponieważ debiut inwestora na giełdzie zazwyczaj przypada na okres hossy, gdy rzeczywiście można szybko zarobić, sprzyja to budowaniu poczucia pewności siebie.

            GZ: Ludzie w różnych momentach decydują się na tę ryzykowną działalność, jaką jest spekulacja czy inwestowanie na giełdzie – jedni robią to wcześniej, inni później. Ale mam wrażenie, że w większości przypadków tej decyzji towarzyszy coś w rodzaju wyłączenia logicznego myślenia. Wiadomo przecież, że nie ma nic za darmo, a łatwe pieniądze nie istnieją. Tymczasem początkujący inwestorzy przychodzą na giełdę z nadzieją na szybkie, duże zyski. Co gorsza, większość z nich sądzi, że można je osiągnąć bez żadnej wiedzy i przygotowania.

            TZ: To nie jest tak, że giełda jest jedynym miejscem, gdzie dochodzi do łamania reguł racjonalnego myślenia. Ludzie myślą nieracjonalnie, gdy analizują działania polityków, prognozują wyniki sportowe, kupują produkty w supermarkecie itd. Trzeba by się raczej zastanowić nad specyfiką irracjonalności towarzyszącej inwestowaniu. Po pierwsze, grze na giełdzie towarzyszą silne emocje – pozytywne i negatywne. Wprawdzie emocje same w sobie nie są złe, o czym jeszcze będziemy rozmawiać, ale w inwestowaniu zazwyczaj przeszkadzają. Po drugie, towarzyszy jej silna motywacja zdobycia pieniędzy. Przy czym często chodzi nie tylko o zysk, lecz także o pokonanie innych, czyli pokonanie rynku. Mieszanka chęci zysku i instynktu konkurencji bywa zabójcza. Ale to nie jest tak, że logiczne myślenie się zupełnie wyłącza. Ono po prostu zostaje zdominowane przez myślenie nielogiczne i emocjonalną ocenę rzeczywistości.

            GZ: Początkujący albo przyszły inwestor, który na razie jeszcze tylko przygląda się giełdzie, często przypomina nastolatka, który właśnie postanowił zostać najlepszym gitarzystą na świecie, najlepszym piłkarzem, koszykarzem czy drugim Billem Gatesem. Mnóstwo optymizmu i brak samokrytycyzmu. Co ciekawe, dotyczy to również ludzi z dużym doświadczeniem życiowym lub zawodowym. Im też się wydaje, że giełda to świat, w którym sukces osiąga się bez pracy.

            TZ: Ja bym powiedział, że nadmiernie optymistyczne podejście do rynku jest nawet bardziej prawdopodobne w przypadku kogoś, kto w innej dziedzinie życia zdobył już spore doświadczenie i osiągnął jakieś sukcesy. Może wtedy dochodzić do przenoszenia pewności siebie z jednego obszaru na drugi. Pojawia się myślenie typu: „Skoro udało mi się coś osiągnąć w mojej dziedzinie, to dlaczego ma mi się nie powieść na giełdzie?”. Z drugiej jednak strony, chociaż możemy się dziwić takiej postawie, nie powinna nas ona oburzać – bez takiego beztroskiego, a może wręcz szaleńczego podejścia do rynku tylko niewielu decydowałoby się zaczynać przygodę z inwestowaniem. Bez naiwnych inwestorów być może nie byłoby giełdy – choć dla nich samych jest to kiepskie pocieszenie, bo naiwność potrafi się zemścić.

            GZ: Niby rozumiem, że optymizm jest motorem postępu i rozwoju. A jednak za każdym razem dziwię się, gdy spotykam początkującego gracza, który opowiada o tym, ile zamierza zarabiać, nie przejmując się tym, że póki co, jego wiedza i doświadczenie są znikome – nawet jeśli w rozmowie używa już specjalistycznej terminologii i z przekonaniem potrafi rozprawiać o swoich pomysłach na inwestycje.

            TZ: Może mamy tu do czynienia z efektem, który psychologowie nazywają myśleniem życzeniowym? Chodzi o to, że jeśli coś jest dla nas bardzo atrakcyjne, to subiektywnie podwyższamy szanse osiągnięcia tego czegoś. Jeśli bardzo mi zależy, aby zarobić na giełdzie pieniądze, to może mi się wydawać, że prawdopodobieństwo sukcesu jest znacznie wyższe niż w rzeczywistości. Nie bez znaczenia jest też przekonanie, że wraz z pierwszą inwestycją ma się poczucie uczestnictwa w jakimś wtajemniczeniu. Nagle staję się częścią świata do tej pory dla mnie niedostępnego. Kto najbardziej brawurowo prowadzi samochód? Kierowca, który dopiero co zrobił prawo jazdy. Optymizm, o którym rozmawiamy, jest zatem wypadkową kilku czynników, a nie tylko pojedynczym zjawiskiem, które łatwo zdiagnozować i usunąć.

            GZ: Owo myślenie życzeniowe pozornie nie jest pozbawione sensu. Przeglądając tabelę notowań, widzimy, że na jednej tylko sesji ceny akcji potrafią rosnąć po kilkanaście procent. Patrzę choćby dziś i proszę bardzo: Drewex +18%, PCGuard +13,1%, Polrest +11,5%, Drągowski +10,7%, Monnari +10,45%. To działa na wyobraźnię. Znam inwestora, który zaczął właśnie od codziennego obserwowania tabeli maksymalnych zmian akcji i na tej podstawie próbował budować swój portfel, licząc na to, że uda mu się w nim zgromadzić spółki rosnące w takim właśnie tempie.

            TZ: Faktycznie – kiedy widzisz taką tabelę, wszystko wydaje się niesłychanie proste. To tak, jakby pieniądze leżały na ulicy i jedyne, co trzeba zrobić, to się po nie schylić. Twój przykład jest związany z jeszcze jedną iluzją skłaniającą do nadmiernie optymistycznej oceny sytuacji. To tak zwane myślenie potwierdzające. Ono polega na opieraniu swoich decyzji tylko na takich informacjach, które nam sprzyjają. Gdy początkujący inwestor zastanawia się, jakie papiery kupić, koncentruje się wyłącznie na tych liczbach, przy których są plusy. Natomiast niemal całkowicie ignoruje liczby wyświetlane na czerwono. Iluzja może być tak silna, że wartości z minusami naprawdę nie widzimy. Taki „przefiltrowany świat” wydaje się dużo bardziej przyjazny. Ale w rzeczywistości on przecież taki nie jest. To tylko połowa prawdy.

            GZ: On nawet być może widzi te minusy, ale wydaje mu się, że jego nie będą dotyczyły. Tymczasem często jest tak, że kupuje akcje spółki właśnie po silnym wzroście (zwykle nie zastanawiając się nad jego przyczyną), a następnego dnia stwierdza, że jego spółka znalazła się w zestawieniu największych spadków. Co ciekawe, początkujący traderzy wcale się tym nie zniechęcają. Widząc, że inne akcje rosną, uznają, że po prostu mieli pecha.

            TZ: Myślenie typu „mnie to nie dotyczy” jest właśnie istotą nierealistycznego optymizmu. „Inni chorują, ale mnie to nie dotyczy”. „Inni giną w wypadkach samochodowych, ale mnie to nie dotyczy”. Jaki jest skutek? Niezdrowo się odżywiamy, palimy papierosy, jeździmy za szybko itd. Podobnie jest z giełdą. „Ktoś tam traci, ale mnie to nie dotyczy”. Jeśli już poniesiemy straty i odczuwamy zaskoczenie, powinniśmy to potraktować jako sygnał, że działaliśmy z nadmiernym optymizmem i pewnością siebie. Sygnałem, że popełniliśmy błąd w ocenie sytuacji.

            GZ: Wiesz, że to ogromny kłopot na początku? Bo taki gracz mówi sobie: „Spokojnie, pomyliłem się, ale w końcu dopiero zaczynam. Dziś mi się nie udało, ale za chwilę na pewno się uda”. Taką osobę trudno przekonać, że myśląc w ten sposób, można bardzo długo pozostać niepoprawnym optymistą – tracąc przy tym pieniądze. Jeśli jest hossa – a, jak już powiedzieliśmy, większość początkujących właśnie wówczas zaczyna – co jakiś czas zdarzy mu się coś zarobić. Wtedy szybko zapomni o tym, że na dwóch lub trzech poprzednich transakcjach stracił dużo więcej. A z drugiej strony, mimo tych porażek, będzie liczył na to, że wkrótce będzie potrafił zarabiać na KAŻDEJ transakcji – to jest cel niemal każdego amatora.

            TZ: Dlatego, jak mantrę, powtarzam zalecenie, aby spróbować spekulacji na wirtualnym rynku, zanim się wejdzie na prawdziwy parkiet z prawdziwymi pieniędzmi. Podczas takiego treningu można się przekonać, że nie każda decyzja jest trafna i nie zawsze można zarobić pieniądze. Oczywiście, gdy zaczniemy funkcjonować na rzeczywistym rynku, zapomnimy na chwilę o tym, czego się nauczyliśmy w fikcyjnej grze, ale nasz umysł będzie jednak bogatszy o to, co zarejestrował podczas treningu. A zgromadzone w ten sposób doświadczenia będą wpływały na nasze decyzje, nawet jeśli nie będziemy tego świadomi.

            GZ: Tyle że trening „na sucho” szybko się nudzi. A po drugie ci, którzy mają do zainwestowania większe sumy, mają poczucie, że te pieniądze „marnują się” na rachunku. Każdego dnia męczą się, widząc, że coś wzrosło kilkanaście procent – są wtedy przekonani, że tracą najważniejsze okazje w życiu.

            TZ: Jasne, trening jest nużący – i nie tylko wtedy, gdy chodzi o inwestowanie. Podobnie jest w sporcie czy w muzyce. A jednak jestem przekonany, że w starym przysłowiu, które głosi, że trening czyni mistrza, jest dużo prawdy. Żeby jednak nie zatrenować się na śmierć, warto po jakimś czasie wejść na rynek z prawdziwą gotówka. Ale tu powinna obowiązywać zasada: „Nigdy nie zaczynaj inwestowania z całością kapitału”. Należy jej przestrzegać nawet wtedy – a może przede wszystkim wtedy – gdy mamy poczucie, że odkryliśmy jakąś spółkę, która będzie dla nas znosiła złote jaja. Według mnie, tej zasadzie powinna towarzyszyć jeszcze jedna: „Nie wolno angażować na rynku nowych pieniędzy, dopóki się nie poniesie pierwszej straty”.

            GZ: Jaki sens ma taka zasada?

            TZ: Ludzie nie wierzą w to, że będą tracić pieniądze. Może się to wydawać dziwne, że biorą się za zupełnie nową aktywność i są od razu nastawieni na sukces, ale na rynku giełdowym to jest dość częste. Doświadczenie pierwszej straty może powiedzieć im coś o tym, jak ją odbierają, jak na nią reagują. Inaczej mówiąc, poznają gorzki smak negatywnych emocji. Poza tym większość nowych inwestorów pojawia się na giełdzie w czasie hossy, kiedy wydaje się, że zarabiać jest łatwo. Żeby uchronić się przed zgubnymi skutkami takiego złudzenia, warto poczekać na moment, w którym rzeczywistość postawi je pod znakiem zapytania. Na moment, w którym przekonamy się, że to nie jest takie proste. A przekonujemy się o tym, gdy stracimy pieniądze.

            GZ: Czyli można powiedzieć, że będą mogli doświadczyć realnego ryzyka, o którym często na giełdzie się mówi, a które tak trudno jest zdefiniować?

            TZ: W dużym uproszczeniu – tak. Musimy jednak pamiętać, że taka strata może się pojawić od razu, w pierwszej transakcji na rynku i nie oznacza to, że zaraz potem powinno się w całości zaangażować kapitał, bo „najgorsze ma się już za sobą”. Doprecyzowując, owa zasada może brzmieć „Nie angażuj nowych kwot na rynku przez jakiś określony czas (na przykład trzy miesiące albo pół roku) i do momentu, aż nie doświadczysz różnych strat – o różnej wielkości i w różnych konfiguracjach.

            GZ: No tak. Tylko przekonaj ludzi, zwłaszcza tych z większym kapitałem, żeby przez pewien czas grali tylko jego cząstką. Jest to potwornie trudne. Chyba że masz jakiś sposób?

            TZ: Cóż, jeśli ktoś jest tak rozemocjonowany perspektywą wejścia na giełdę i zarabiania tam pieniędzy, to pewnie racjonalne argumenty o pożytkach płynących z treningu na niewiele się zdadzą. Emocje są często silniejsze od rozsądku. Ale tym, którzy zechcą słuchać, zaproponowałbym właśnie takie rozwiązanie. Pierwsza inwestycja może obejmować powiedzmy 20 procent kapitału, który docelowo planujemy ulokować na rynku. I, jak już wcześniej podkreślałem, nie wolno dokupywać niczego aż do chwili, gdy pojawi się pierwsza strata lub pierwszy dotkliwy ból z powodu straty. Chodzi o to, by inwestor wiedział, z czym się mierzy i jak na to zareaguje. Czy twoim zdaniem możliwe jest przekonanie początkującego gracza do trzymania się takiej reguły?

            GZ: Zdarzało mi się tego próbować. Ale zwykle wygląda to tak, że ów początkujący gracz po pierwszych sukcesach uznaje, że już potrenował i może grać całą stawką. Przy czym sam trening trwa zwykle kilka dni, a maksymalnie – kilka tygodni. Łatwiej przychodzi mi przekonywanie ludzi zaczynających grę na rynku terminowym albo forex, gdzie działanie dźwigni powoduje znaczne szybsze zmiany w kapitale. Często mówię graczom – działaj minimalną kwotą przez pół roku, prawdopodobnie to wystarczający czas, by poznać swoje słabości. Łatwiej przekonać w ten sposób ludzi działających na rynku kontraktów terminowych i walutach, którzy nie są tak bardzo uzależni od cyklu hossy i bessy. To zresztą ciekawe, jak różnie wygląda świadomość ryzyka straty u inwestorów działających na rynku akcji i u tych, którzy wybierają instrumenty pochodne. Ci pierwsi zdają się go w ogóle nie dostrzegać.

            TZ: Różnica w spostrzeganiu rynku przez jednych i drugich wynikać może stąd, że ludzie jednak zdają sobie sprawę z ryzyka, jakie wiąże się z zaangażowaniem na rynku instrumentów pochodnych. Warto pamiętać o tym, że mamy skłonność do znacznie silniejszego odczuwania strat niż zysków. Niemal zawsze określenie „kontrakty” czy „opcje” kojarzone jest z wyższym ryzykiem, więc już się do tego przyzwyczailiśmy. Rynek terminowy bywa przedstawiany w mediach – i nie tylko w mediach – jako niebezpieczny hazard. Każdy inwestor miał pewnie okazję nasłuchać się opowieści o ludziach, którzy stracili na nim swój cały majątek. Zgodnie z zasadą dostępności takie negatywne obrazy łatwiej zapadają w pamięć niż obrazy pozytywne, co wpływa na percepcję ryzyka finansowego.