Agnieszka Jeż jest polską pisarką tworzącą przede wszystkim literaturę obyczajową oraz romanse. Czytelniczki i czytelnicy uwielbiają ją za pełne emocji i uczuć książki. Agnieszka Jeż ukończyła filologię polską oraz bałtycką na Uniwersytecie Warszawskim, a od dawna związana jest również z branżą wydawniczą – przede wszystkim jako redaktorka. W wywiadzie przeprowadzonym przez Justynę Chaber, pisarka opowiada przede wszystkim o losach kobiet oraz swoim procesie tworzenia swojej nowej książki „Miłość w Zakopanem”. Zapraszamy do lektury!

Miłość w Zakopanem - Agnieszka Jeż

Agnieszka Jeż – wywiad

Justyna Chaber: „Miłość to wspólna wędrówka na szczyt. Razem”. Spodobały mi się te słowa. W latach trzydziestych, w których toczy się akcja Twojej powieści, nie było to tak oczywiste. Jaka wtedy była rola kobiet? 

Agnieszka Jeż: Polska była wtedy bardzo niejednorodna – czas zaborów odcisnął swoje piętno, różnice wynikające z tych ponad stuletnich podziałów były bardzo duże. Ogromny rozdźwięk występował także między miastem – zawłaszcza dużymi ośrodkami, a wsią. Generalnie można jednak odpowiedzieć na to pytanie tak: rola kobiet była służebna, choć powiew wiatru zmian zaczynał powoli być odczuwalny. W 1918 roku Polki zyskały prawa wyborcze, trzy lata później konstytucja marcowa uznała, że wszyscy obywatele są równi wobec prawa. Deklaratywnie zatem sytuacja zaczęła się poprawiać, ale praktyka się rozjeżdżała z teorią. Przysięgłymi nadal mogli być tylko mężczyźni, na stanowisku sędziowskim pierwsza kobieta pojawiła się w 1929 roku, do służby cywilnej przyjmowano panie, jeśli ich mężowie dali na to zgodę. Jeśli Polka wychodziła za mąż za obcokrajowca, traciła obywatelstwo. Jeśli to Polak żenił się z cudzoziemką – jego żona dostawała obywatelstwo polskie. Przeciętne zarobki kobiet były dwukrotnie niższe niż mężczyzn. Awanse były niezwykle utrudnione, bo przecież to mężczyzna był głową rodziny. Nieślubne dzieci nie miały prawie żadnych praw – dowieść ojcostwa było niezwykle trudno, alimenty zasądzano rzadko, takie dziecko nie mogło po ojcu dziedziczyć. Śmiertelność dzieci urodzonych przez samotne matki była pięciokrotnie wyższa niż tych pochodzących z małżeństw. Przestępstwa seksualne były systemowo wręcz ignorowane przez policję, wyroki, jeśli już zapadały – śmiesznie niskie, a jeżeli sądzony mężczyzna miał dobrą opinię – odstępowano od kary. Dość ponury obraz, choć przecież i tak było lepiej, niż jeszcze chwilę wcześniej. Zatem, tak jak powiedziałam wcześniej, kobiety były przede wszystkim zależne – od mężczyzn, pracodawców, warunków, z których trudno się było wyrwać, bo nie działała wtedy zasada „wszystko w twoich rękach”. Jak się urodziłaś, tak umierałaś, chyba że jakiś niezwykle szczęśliwy traf umożliwił ci wyrwanie się ze schematu. Kobiety najczęściej godziły się na los, pisany im przez czasy.

Miłość w Zakopanem - Agnieszka Jeż, wywiad
Kup książkę lub ebooka Miłość w Zakopanem na Woblink.com

Były też te, które postanowiły żyć inaczej?

Zawsze znajdzie się ktoś, kto jest ponadstandardowo odważny, zdeterminowany, kto nie zgadza się na zastany – niesprawiedliwy porządek społeczny i próbuje go zmienić. Na przykład Gabriela Balicka, posłanka, która apelowała o opiekę państwa nad sierotami i walczyła o równe prawa w pracy dla kobiet i mężczyzn. Wiele razy toczyła dyskusje z Romanem Dmowskim, dla którego „studiująca kobieta to absurd, a praca zarobkowa kobiet to anomalia”. O prawa kobiet walczyła też Aleksandra Piłsudska, która była działaczką społeczną. Zofia Stryjeńska; została znakomitą artystką i dodatkowo utrzymywała się z tej pracy – na przykład projektując opakowania dla Wedla. Helena Willman-Grabowska to pierwsza polska wykładowczyni na Sorbonie. Zofia Nałkowska; weszła do Polskiej Akademii Literatury i głośno mówiła: „Chcemy całego życia”.; Dąbrowska skutecznie negocjowała swoje zaliczki. Kilka przykładów, kiedy kobiety postanowiły żyć inaczej, czyli jak… mężczyźni. Zwykle udawało się to jednak tym, które, dzięki temu, w jakiej rodzinie się urodziły, nie musiały startować z naprawdę niskiego poziomu. Los ogromnej rzeszy „źle urodzonych” pozostawał smutno niezmienny. Niedawno byłam na wystawie poświęconej warszawskim służącym w dwudziestoleciu międzywojennym – „Niewidoczne”. Czytałam też książkę Joanny Kuciel-Frydryszak „Służące do wszystkiego”;. Ogromna grupa kobiet między 15. a 60. rokiem życia, bez prawa do urlopu, choroby, emerytury, harujące od świtu do nocy, często wykorzystywane seksualnie przez panów domu. Ciężki, smutny i prawie niemożliwy do odmiany los. Mimo wszystko rewolucja się toczyła – te zmiany, o których już powiedziałam, powoli kruszyły monolit.

Ta rewolucja nie dotyczyła tylko życia zawodowego, ale też prywatnego. Jak chociażby wychowywania dzieci. To wtedy zaczynało się mówić o rodzicielstwie bliskości?

Model wychowawczy z pewnością się zmieniał. W dziecku zaczęto dostrzegać odrębną istotę, która ma swoje potrzeby, zainteresowania. Dzieciństwo wreszcie uznano za odrębny okres w życiu, zaczęto też ten okres badać, wyróżniając fazy jego rozwoju. Dziecko stawało się w coraz większym stopniu odrębną i istotną jednostką – to wreszcie był człowiek – tyle że po prostu mały. Okres edukacji się wydłużał, a to powodowało nie tylko lepsze przygotowanie do dorosłości, ale również dłuższy czas zależności od rodziców. „Bez pogodnego dzieciństwa życie jest kalekie”, pisał Korczak, walczący o prawa dziecka. „Bo zasadniczy pogląd: dziecko nie jest, a będzie, nie wie, a będzie wiedziało, nie może, a dopiero będzie mogło – zmusza do ciągłego oczekiwania. (…) Czym to dziś dziecka gorsze, mniej cenne od jutra?”

Takie podejście do dzieciństwa było stanem idealnym. W praktyce jednak, zwłaszcza w innych warstwach społecznych niż inteligencja czy ziemiaństwo, sytuacja zmieniała się wolniej. W rodzinach robotniczych na dzieci wciąż zwracano mało uwagi, troszczono się głównie o ich biologiczne przeżycie – byle miały co zjeść i kąt do spania. Gdy matki pracowały zawodowo, a często musiały pracować, bo jedna pensja nie pozwalała na utrzymanie rodziny, małe dzieci stanowiły duży kłopot. Zostawiano je zwykle pod opieką starszego rodzeństwa, a za starsze uznawano na przykład sześciolatki, czasem opiekowała się nimi babka lub niepracująca zawodowo sąsiadka. Żłobki  przyfabryczne to był luksus. Jeśli opieki nie udało się zorganizować, dziecko zamykano w domu, przywiązywano za nogę do łóżka lub stołu, żeby sobie nie zrobiło większej krzywdy, i już. W lecie było puszczane samopas po podwórku. Opiekę nad dziećmi zaczęto – z poziomu państwa – stosować pełniej po wojnie, ale wtedy był to raczej „chów” – całkiem solidny, zgodny z wytycznymi, ale do bliskości było mu bardzo daleko. Bliskość, jeśli idzie o rodzicielstwo, to „wynalazek” całkiem niedawnych czasów, niestety.

Kobiety od zawsze musiały wykonywać podwójną pracę, jeżeli chodzi o swoje prawa. Czy teraz, w XXI wieku, w końcu możemy poczuć się pewnie? A może ta walka wciąż trwa?

Zależy, w którym miejscu globu byś o tę pewność bytu zapytała. My szczęśliwie żyjemy w kręgu kulturowym, gdzie – przynajmniej w teorii – nikt już nie kwestionuje praw kobiet. Czy to znaczy, że konstytucyjna równość kobiet i mężczyzn jest codziennością? Nie. Nadal nasze płace są średnio o dwadzieścia procent niższe od męskich płac. Tradycyjnie sfeminizowane zawody (nauczycielki, pielęgniarki, opiekunki) są niegodziwie opłacane. Za główną (jeśli nie jedyną) opiekunkę dzieci (zwłaszcza chorych) uznaje się kobiety. Jeśli choroba dziecka jest poważna, taka, że musi ono być pod stałą opieką rodzica, jest to matka – ojcowie wtedy znikają z radarów, a państwo przestaje się interesować życiem, które tak bardzo je obchodziło w okresie płodowym. Polecam lekturę absolutnie wstrząsającej rozmowy z Agnieszką Szpilą, matką chorych bliźniaczek. Trudno potem spokojnie spać. Co piąta kobieta jest na całkowitym utrzymaniu męża, bo przecież jej praca – „siedzenie w domu” nie jest wyceniana. Patriarchalny model rodziny wciąż ma się nieźle, choć, co cieszy, został solidnie naruszony. Nadal jednak uwarunkowania społeczne sprawiają, że kobiety mają gorzej.

Wszyscy pragnęliśmy miłości - Agnieszka Jeż, wywiad
Kup ebooka, audiobooka lub książkę papierową Wszyscy pragnęliśmy miłości na Woblink.com

W posłowiu piszesz o swojej inspiracji, mogłabyś tu o niej powiedzieć?

Pisząc tę powieść, myślałam – tak u podstaw – o Marii Jadwidze Strumff. Klasyczny los tamtych czasów – wydana za mąż wedle decyzji rodziców, szybko matka czworga dzieci. Gdy z ostatnim była w ciąży, mąż zbankrutował, a potem porzucił ją i ich potomstwo. Musiała zacząć zarabiać – postanowiła pracować jako masażystka, bo medycyna od zawsze ją interesowała (ale po co studia, przecież kobiety nie pracują zawodowo). Przeczytałam jej zapiski i próbowałam wczuć się w jej położenie. A później myślałam o znanych mi współcześnie kobietach, które postanowiły zejść z utartych ścieżek reguł społecznych. Wiem, że to trudne i kosztowne, przede wszystkim emocjonalnie, decyzje. Niektóre z moich znajomych były dla mnie inspirującym przykładem, dla innych być może ja jestem teraz inspiracją. Jednego nigdy nie musiałam w swoim życiu zmieniać, bo rodzice – zgodnie, oboje – od zawsze mówili mi, że kobieta musi być niezależna, że nie ma prawdziwej wolności, jeśli w jakimś aspekcie życia zależy się od decyzji innych. W inne kobiece uwikłania jednak wchodziłam – zawsze 150% procent normy, zawsze na baczność i w pogotowiu, bo wiadomo, że „matka musi”, często z myśleniem, że nie jestem wystarczająco dobra, z poczuciem winy, że coś w domu nie działa jak w szwajcarskim zegarku, bo za to, to przecież oczywiste, odpowiada kobieta. Byłam dla siebie jak twardy kapral, taką presję czułam – wewnętrzną i społeczną – tak to się razem splotło, że trudno było rozdzielić, co moje, a co z zewnątrz. W przemianie pomogła mi moja najstarsza córka, Kalina. Przez wiele lat to ja byłam stroną dającą, wzorcową, potem te przepływy zrobiły się w dwie strony. Inspiruje mnie bardzo – po gimnazjum zdecydowała, że chce się uczyć w Zakopanem, w liceum plastycznym. Szkoła z tradycjami, z klimatem – to było jej marzenie. Odważne, gdy się ma kilkanaście lat. Dostała się, wyjechała z domu – czterysta kilometrów dalej. Mocna próba, szybkie dorastanie. I zderzenie z innym światem, bo Podhale tradycją stoi. Kalina poszła swoją ścieżką – powoli, nieustępliwie, czasem kosztownie. To bardzo empatyczna osoba, wrażliwa, ale, słusznie!, mówi: „Najbardziej musisz kochać siebie, o siebie zadbać, bo dopiero wtedy możesz dawać siebie innym”. Sprezentowała mi „Czułą przewodniczkę”; Natalii de Barbaro, wciągnęła w świat artystyczny (po mat.-fizie to bardzo ożywcze – zawsze uwielbiałam książki, ale malarstwo czy grafika to nie były moje zainteresowania). Od Kaliny nauczyłam się bycia „tu i teraz”, zwolniłam. Podziwiam ją – za to, że marzy czynem.

Zakopane, miłość i prywatna praktyka masażu leczniczego. Powieść wspaniale się czyta, ale też pokazuje siłę kobiet. Jako pisarka stoisz po stronie kobiet? Chcesz przypominać, jak ważne powinnyśmy być dla siebie?

Jako pisarka, jako kobieta, jako matka, jako przyjaciółka i sąsiadka – zawsze po stronie kobiet. Dorastałam w czasach mocnego patriarchatu – kobiety musiały być wtedy z tytanu, nie do zdarcia. Rodziły nie po ludzku, zasuwały między pracą, przedszkolem, szkołą, kolejkami, a gratyfikacją miały być goździk i cieliste rajstopy elastyczne wręczane na Dzień Kobiet. No i całowanie rączek, taki gest niby to adoracji, który przykrywał rozciągnięte na wszystkie rejony życia wykorzystywanie. Stan powszechny, kto by się próbował z tego wyrwać, skoro „każda z nas tak ma?”. Chwała tym, które się odważały, kiedy było to zupełnie nie do pomyślenia. I chwała tym, które nie miały odwagi czy możliwości, by iść tą drogą, ale nie krytykowały, nie hamowały. Skoro świat wskazuje kobietom miejsce w szeregu, kobiety powinny się wspierać, być dla siebie oparciem. Bez względu na poglądy, na styl życia – musimy być dla siebie siostrami. W mojej powieści występują rozmaite kobiety – z odmiennymi doświadczeniami, różnego pochodzenia, śniące inne marzenia – one wszystkie się wspierają! Odmienność jest intrygująca, nie zagrażająca. Siostrzeństwo jest opoką.

Równość. Słowo klucz?

Do „Miłości w Zakopanem” – tak. W życiu codziennym – tak. Myślę, że nie uda się tego procesu zatrzymać, że nie ma powrotu do czasów, gdy fakt urodzenia się chłopcem dawał solidne życiowe fory. Nałkowska mówiła: „Chcemy całego życia” i to była deklaracja. Współczesne młode kobiety wprowadzają te słowa w czyn. I okazuje się, że dla nich to coraz łatwiejsze, a dla mężczyzn – coraz trudniejsze. Starsi się okopują, nie godzą, nie rozumieją, młodsi są zagubieni, bo przecież za nimi wieki twardych, decydujących facetów. I teraz to tracą, a jeszcze nie czują, co mogą zyskać.

Zapraszasz Czytelniczki do Zakopanego. Czy to szczególne dla Ciebie miejsce?

Do Zakopanego mam duży sentyment, często tam jeździłam w dzieciństwie i latach szkolnych. Mieszkałam wtedy w domu pracy twórczej na Chałubińskiego, w zacisznym zakątku nad potokiem. Potem był czas, gdy zostawiłam Tatry, żeby chodzić po innych górach. Do Zakopanego wróciłam, gdy Kalina poszła tam do liceum. Wizyta na Krupówkach mną wstrząsnęła. Estetyczny ból, żal za czasem minionym. Nadal jednak są w Zakopanem miejsca piękne i turystycznie niezdewastowane – i to niedaleko centrum. Nie, nie powiem gdzie i jakie, boby się skończyły.

Spotkajmy się po wojnie - Agnieszka Jeż, wywiad
Kup ebooka, audiobooka lub książkę papierową Spotkajmy się po wojnie na Woblink.com

A co w twojej książce robi Nałkowska, Witkacy czy Makuszyński?

No jak to co? Przecież to osoby związane z Zakopanem! Pomieszkiwali w tej „duchowej stolicy Polski”, bo tam rzeczywistość była brana w nawias – inne reguły życia. Mniej ostracyzmu, więcej luzu i zabawy. Zakopane przyciągało artystów. Czytałam o ich pobytach pod Tatrami, sprawdzałam, gdzie i z kim bywali, co robili, co mówili. I między nich włożyłam moją bohaterkę Jadwigę. To było dla niej bardzo ożywcze doświadczenie – wytrąciło ją z utartych kolein życia. I pozwoliło zrozumieć, kim jest, czego nie chce, a co jest jej.

Odnoszę wrażenie, że oprócz ważnego przekazu tę powieść po prostu fajnie Ci się pisało.

Bardzo fajnie! Przede wszystkim dlatego, że ja bardzo lubię międzywojnie. Z tej epoki pisałam pracę magisterską, a potem swoją pierwszą książkę, czyli „Kuchnia dwudziestolecia. Co i jak jadano”. Solidną kwerendę miałam już zatem odrobioną, ale przez kilka tygodni doczytywałam o Zakopanem z tej epoki. Chciałam, żeby lektura przenosiła w tamte czasy, więc dbałam o wierność detalom. Mocno zżyłam się z bohaterką – najpierw zafundowałam jej trudne, czyli tradycyjne życie, ale potem szepnęłam do niej: „A teraz nabierz głęboko powietrza i zacznij żyć”. I ona zaczęła. Oczyszczające doświadczenie.

Z jaką więc intencją polecamy czytelniczkom?

„Marzyć czynem” – bardzo mnie urzekło to sformułowanie. Wzięte z Zakopanego – to epitafium, które przeczytałam na Pęksowym Brzyzku. Tego bym życzyła wszystkim swoim czytelniczkom.

Wywiad przeprowadziła Justyna Chaber

Autorem wszystkich zdjęć jest Bartosz Pussak