Dziewczyna z Titanica – unikatowy fragment powieści Shany Abé
12 kwietnia swoją premierę miała powieść Shany Abé pt. „Dziewczyna z Titanica”. To wzruszająca i porywająca historia miłosna odsłaniająca kulisy skandalicznego romansu jednej z najsłynniejszych par swoich czasów – Johna Jacoba Astora i Madeleine Force – oraz ich tragicznego miesiąca miodowego na pokładzie Titanica. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Filia, mamy dla Was unikatowy fragment tej powieści. Zapraszamy do lektury!
Shana Abé – „Dziewczyna z Titanica”
„Dziewczyna z Titanica” Shany Abé, laureatki nagrody Romantic Times Career Achievement Award i licznych nagród Romantic Times Reviewers’ Choice Awards, to porywająca historia miłosna, która na długo pozostanie w pamięci czytelników. Autorka odsłania w niej kulisy skandalicznego romansu najsłynniejszej pary swoich czasów – Johna Jacoba Astora i Madeleine Force – oraz ich tragicznego miesiąca miodowego na pokładzie Titanica.
Madeleine Talmage Force ma tylko siedemnaście lat, gdy zwraca na siebie uwagę Jacka Astora. Jest mądra, piękna i należy do klasy wyższej, jednak Astorowie to zupełnie inna liga.
Matka Jacka, pani Astor, była przedstawicielką amerykańskiej elity, a także jedną z najbardziej wpływowych osobistości Nowego Jorku. Jack natomiast to człowiek odważny i pracowity. Jest bohaterem wojennym, wynalazcą oraz biznesmenem.
Mimo przeciwności losu zakochują się w sobie bez pamięci.
Wiosną 1912 roku para decyduje się na podróż na pokładzie luksusowego transatlantyku, RMS Titanic. Kiedy statek uderza w górę lodową, Jack pomaga Madeleine wsiąść do łodzi ratunkowej i zapewnia ją, że już niedługo zobaczą się w Nowym Jorku…
„Dziewczyna z Titanica” – Unikatowy fragment powieści
Przeczytaj unikatowy fragment powieści Shany Abé, „Dziewczyna z Titanica”, której to historia nierozerwalnie łączy się z dramatycznymi wydarzeniami, kiedy zatonął Titanic.
ROZDZIAŁ 3
Bratki.
Onętki.
Ostróżki.
Astry.
Lazurki.
Dzwonki.
Tulipany.
Niezapominajki.
Po zastanowieniu wydaje mi się to nieco makabryczne, że związanie mojego życia z życiem twojego ojca zaczęło się od kwiatów. I zakończyło się również kwiatami. Żeby było jasne – zakończyło się tego mroźnego, gwieździste go poranka pośrodku Atlantyku. Ale kiedy siedzę tu, przy biurku, czuję tylko zapach lilii: tysiące lilii, zdobiących jego trumnę, wypełniających kościół, rozgniecionych kopytami czarnych koni i kołami wozu grabarza, podczas gdy stojący wzdłuż jego ostatniej drogi nieznajomi o ponurych twarzach gapili się i rzucali coraz więcej kwiatów przed nadjeżdżający kondukt.
Nawet w pociągu, który wiózł jego ciało z Rhinebeck na Manhattan: lilie.
Ta woń. Ta przytłaczająca, chorobliwie słodka woń. Chyba już nigdy nie będę w stanie przebywać w pobliżu lilii.
Lipiec 1910
Bar Harbor
Rączka rakiety wpijała się w jej dłoń, a opleciona wokół niej skórzana owijka ocierała się szorstko o jej skórę. Był to dobry rodzaj szorstkości, konieczny, i kiedy Madeleine zamachnęła się, a struny naciągu dotknęły piłki, siła tego połączenia przeniknęła całe jej ciało, potężna i porażająca, od mięśni i kości, przez płuca i serce, aż do stóp.
Z impetem zrywała się i wyskakiwała przed siebie, robiąc dynamiczne, długie susy, które kontrolowała, skręcając się na boki, wykonywała szybki i niebezpieczny taniec w długich spódnicach, ignorując ból wpijającego się w jej ciało gorsetu.
Piłka przeleciała nisko nad siatką. Jej przeciwniczka rzuciła się do przodu, zamachnęła się i spudłowała. – Gem, set i mecz – zawołał sędzia – dla panny Force! Aplauz wzniósł się aż do zachmurzonego nieba. Madeleine pochyliła głowę, by otrzeć pot z oczu, po czym odwróciła się i wykonała szybki ukłon w stronę widzów z Klubu Pływackiego, w pastelowych strojach i z parasolami, zasiadających na krzesłach ustawionych wzdłuż kortu tenisowego. Gdy podeszła do siatki, przełożyła rakietę do lewej ręki, by prawą uścisnąć dłoń przeciwniczki.
Ich dłonie się zderzyły.
– Świetna gra – spuentowała Stella Mitchell wciąż zdyszana po swoim finałowym sprincie.
– Świetny pojedynek.
Stella była dziewczyną, której Madeleine zawsze skrycie zazdrościła, ponieważ obawiała się, że nigdy nie zdoła stać się kimś takim jak ona: wyrafinowana, szykowna i fenomenalna, bez względu na okoliczności. Wyglądała jak dziewczyna Gibsona, poetyckie wyobrażenie artysty o młodej kobiecie, która w pełni zadowala się tym, że spędza czas na czytaniu na szezlongu, hafcie krzyżykowym i kontemplacji liczby potomstwa, które kiedyś urodzi. I prawdopodobnie taka właśnie była – Madeleine znała ją od czasów szkoły panny Ely, a Bóg jeden wie, że obie wyhaftowały już wystarczająco dużo próbników – jednak w tenisie Stella stawała się bezwzględna. Pokonanie jej dzisiaj było dla Madeleine symboliczną wisienką na torcie. To się prawie nigdy nie zdarzało.
– Tym razem miałam szczęście – powiedziała Madeleine, cofając się o krok.
– Być może to dlatego, że twój talizman szczęścia czaił się w pobliżu – odpowiedziała Stella znacząco, spoglądając przez ramię Madeleine.
Madeleine ponownie przetarła oczy, mając nadzieję, że jej twarz nie jest zbyt czerwona, że spinki we włosach się trzymają i że nie znać śladów wilgoci na jej bluzce pod pachami. Tak – stał na końcu rzędu krzeseł, w jednej ręce trzymał lekko wspartą o ziemię laskę, w drugiej smycz, której koniec łączył się z obrożą dużego psa o podpalanej sierści.
Ich spojrzenia się spotkały. Skinęła głową, pułkownik odpowiedział tym samym, a pies łypnął na nią i zmarszczył czoło.
Minął ponad tydzień, odkąd widziała go po raz ostatni, a nawet wtedy widziała go tylko przelotnie, gdy jechali w przeciwnych kierunkach obok czytelni Mount Desert. Mimo to nie ustały codzienne dostawy kwiatów, a do każdego z nich dołączona była karteczka z jego inicjałami.
Mimo że nie przyjechał na spotkanie osobiście, każdego ranka matka praktycznie unosiła się w oczekiwaniu. – To tylko kwiaty – powiedziała Madeleine przy śniadaniu trzy dni temu.
– Pułkownik Astor nie jest ani ślepcem, ani głupcem – odparła matka, oglądając bacznie najnowszy bukiet zło cieni, które przysłał. Stawiała każdy nowy bukiet obok swojego talerza – jakby były dla niej, a nie dla córki – i przez cały czas posiłku wpatrywała się w nie z takim zachwytem, jakby miały wyszeptać odpowiedź na zagadkę, która od dawna ją nurtowała.
Madeleine powiedziała:
– Po prostu uważam, że nie powinniśmy robić sobie nadziei. To wszystko.
Matka skierowała wzrok w górę.
– Maddy, moja kochana. Czy masz na myśli swoje nadzieje, czy moje?
Madeleine wzruszyła ramionami, czuła się niezręcznie. – Ponieważ w tym przypadku – kontynuowała matka – twoje nadzieje są jedynymi, które mają znaczenie. Ufam, że o tym wiesz.
– Mam pomysł – powiedziała Katherine. – Dlaczego po prostu nie pójdziemy krok dalej i go nie zaprosimy? – Nie bądź niemądra – westchnęła matka.
– Cóż, dlaczego nie? W końcu mamy już dwudziesty wiek. Nie rozumiem, dlaczego nie możemy przynajmniej wstąpić i zostawić wiadomości. Zapytać, co ma na myśli, wysyłając te wszystkie urocze kwiaty każdego dnia. Można by pomyśleć, że przyszedł już czas na czekoladki i biżuterię. – Katherine…
– Chodzi mi o to, że nie obowiązują nas już te wszystkie archaiczne zasady, które pani Astor klepała pokolenie temu. W rzeczywistości – zakończyła zainspirowana Katherine – nie ma obecnie pani Astor. W każdym razie nie ma takiej, która miałaby znaczenie.
Matka odwróciła głowę, żeby przyjrzeć się reakcji Madeleine, a Madeleine przyjrzała się jej plecom i wiedziała, co dokładnie myśli: Jeszcze.
– Panna Force – przywitał ją pułkownik. Podniósł rękę z laską, by uchylić kapelusza.
Madeleine szła w jego stronę spokojnie, swobodnie, wymachując rakietą przy biodrze w powolnym i opanowanym łukowatym ruchu, w sposób, jaki podejrzała u Stelli, gdy ta rozmawiała z mężczyzną.
– Pułkowniku Astor. Widzę, że ma pan przyjaciela. Czy to pański pies?
– To ona. To jest Kitty. Kitty, poznaj pannę Force. Madeleine musiała się roześmiać, słysząc to imię. Zbliżyła się i pochyliła, unosząc wolną rękę. Pies przysunął się nieco bliżej i obwąchał jej palce.
– Witaj – szepnęła Madeleine. – Witaj, psinko zwana Kitty. Suczka – airedale terrier, jak sądziła – przysiadła z powrotem na swoim zadku i wpatrywała się w nią nieufnym wzrokiem.
– Wybitna gra – skomplementował pułkownik. – Wydaje się, że ma panienka niewyczerpane talenty. Aktor ka, sportowiec. Ciekawe, jakie jeszcze asy ma panienka w rękawie.
– Jestem zaklinaczką psów, mam nadzieję – skwitowała z uśmiechem. – A pan, proszę pana?
– Jestem tenisowym dyletantem. – Spojrzał w dół i pogłaskał Kitty po głowie. Pies podniósł łeb i zaczął merdać ogonem. – Żeglarzem. Podróżnikiem. Tak chciałbym o sobie myśleć.
– Ciekawy opis. Nie spotkałam wielu poszukiwaczy przygód, pułkowniku Astor.
Uniósł brew.
– A spotkała pani jakichś innych, panno Force? – Nie – odpowiedziała tak spokojnie, jak tylko mogła, w kleszczach ciasnego gorsetu jej płuca płonęły, a po plecach spływał pot. – Tak właściwie to nie miałam przyjemności.
Kolejna wspólna chwila, rozciągająca się w nieskończoność, dziwna i urocza w jakiś niecodzienny sposób, napełniająca ją zarówno uniesieniem, jak i trwogą, ponieważ Madeleine uświadomiła sobie wtedy, że mimo tego, co powiedziała matce, zrozumiała, że stoi na krawędzi bardzo stromego klifu, a upadek z niego oznaczałby albo wzbicie się do lotu, albo zagładę.
Promień światła słonecznego przeszył chmury. Kątem oka Madeleine dostrzegła zbliżającą się parę. Z ulgą się odwróciła.
– Obawiam się, że moja matka i siostra do nas zmierza ją – powiedziała, odmachują Katherine. – Matka bardzo chciała pana poznać. Czy ma pan coś przeciwko? – Nie, w najmniejszym stopniu.
– Jest pod wielkim wrażeniem kwiatów od pana – dodała Madeleine, uspokoiwszy oddech, a pułkownik posłał jej kolejne spojrzenie.
– Czy tylko ona?
– Nie. Nie tylko ona.
Madeleine przedstawiła sobie wszystkich. Dokładnie rejestrowała to, jak wypowiada kolejne słowa, używając odpowiedniego tonu, i jak każdy z każdym wymienia uściski dłoni, jakby obserwowała tę sytuację nieco spoza własnego ciała, jakby była zawieszona w jakimś ulotnym świetle. Wciąż stała na krawędzi owego klifu, zastanawiając się, co będzie dalej.
Z odgrodzonego od zatoki basenu ze słoną wodą dochodziły echa pluskania, krzyków dzieci i pogawędek niań oraz pisków kormoranów szukających resztek jedzenia. Ludzie znów zaczynali się na nich gapić.
Matka wciąż mówiła. Katherine próbowała złapać wzrokiem Madeleine.
Pułkownik Astor oparł laskę na trawie i przesunął stopę, a wiatr poruszył jego fantazyjnym pasiastym krawatem w tę i z powrotem. Madeleine po raz pierwszy wyczuła nuty jego wody kolońskiej.
Drzewo sandałowe, bogate i upajające. Bursztyn. Bergamotka.
– Nie sądziłam, że można wprowadzać psy do Klubu – zauważyła Katherine.
Brwi pułkownika się uniosły.
– Och, doprawdy? – zapytał niewinnie. – Niestety, to dozwolone.
Jakby na zawołanie Kitty ziewnęła, ukazując kilometry języka i zębów. Madeleine i Katherine wybuchły śmiechem, spontanicznie, głośno, obie naraz.
Jedną z cech charakterystycznych, po których można było poznać, że są siostrami, był ich podobny śmiech: niski i gardłowy, którym wybuchały bez ostrzeżenia. Śmiech ten jednocześnie przyprawiał o rozpacz ich matkę (która obawiała się, że zdradza mieszczańskie pochodzenie), ale był tak naturalny jak oddychanie dla Madeleine i Katherine, które pozostawały pełne uznania dla wszystkiego, co absurdalne.
Przez całe ich dzieciństwo matka ubierała je identycznie, ku frustracji ich obu. Czekoladowe włosy i niebieskie oczy, siostry mogły uchodzić za bliźniaczki pomimo tego, że Katherine zawsze była trochę wyższa, trochę weselsza, bardziej zauważalna.
Mimo to uwaga pułkownika, zamiast skupiać się na jaśniejszej gwieździe, wciąż wracała do Madeleine. – Panno Force! Pułkowniku Astor! Zdjęcie? Na pamiątkę zwycięstwa panny Force w turnieju?
Pytanie zadał młody człowiek w słomkowym kapeluszu i białym stroju do tenisa, który już ustawiał swój aparat i statyw na rozpościerającym się tuż przed nimi trawniku. Musiał być członkiem Klubu, choć Madeleine go nie rozpoznała.
Pułkownik spojrzał na nią.
– Czy panienka się zgadza?
– Tak – odpowiedziała matka Madeleine i założyła luźny kosmyk włosów za ucho Madeleine, po czym stanęła obok niej.
Katherine się uśmiechnęła. Madeleine wsunęła więcej włosów za drugie ucho i cała czwórka stanęła przed fotografem, jeszcze bliżej siebie, wciągając psa w kadr. Rękaw pułkownika lekko otarł się o jej ramię, porażona położyła ręce na bokach, żywiąc nadzieję, że nie śmierdzi tenisem i smażonym dorszem, którego zjadła na lunch.
Młody człowiek zdjął kapelusz. Pochylił się za aparatem, podniósł do nich zamkniętą dłoń i otwierał palce po kolei, by policzyć jeden… dwa… trzy…
Madeleine wiele lat rozmyślała o tej chwili. Ćwiczyła ją, roztrząsała na wiele sposobów i zastanawiała się, jak sprawy mogłyby potoczyć się inaczej, gdyby miała dość odwagi, by sprzeciwić się matce. Powiedzieć: „Nie, wolałabym, żeby nie robił nam zdjęcia, proszę. Wolałabym, żebyśmy wszyscy odwrócili się i poszli w inną stronę”.
Ustanowić precedens, jak to się mówi.
Czasem pogrążała się w myślach i zastanawiała, dlaczego Jack czegoś nie powiedział. Nie przestrzegł szeptem, co to będzie oznaczać, nie posłał wymownego spojrzenia, cokolwiek. Przecież musiał wiedzieć, co się później wydarzy. Musiał przynajmniej podejrzewać. Zapytał ją, czy się zgadza, i może to było całe ostrzeżenie, które według niego było wystarczające.
Ale Madeleine tamtego pamiętnego popołudnia, ledwie miesiąc po jej siedemnastych urodzinach; nastoletnia i niedoświadczona, spocona i sponiewierana, nie porozumiewała się subtelnym kodem bogaczy, jeszcze nie wtedy.
Szczerze powiedziawszy, prawdopodobnie nie zrobiłoby to większej różnicy. W ciągu tej jednej rozmowy – blask morza, chmur, jego szare oczy i pies – już wybrała. Już spadała z tego klifu, gotowa, by wzbić się w powietrze.
I tak oto migawka pstryknęła, uwieczniając ich w nierównym szeregu, skąpanych w promieniach słońca i mających wkrótce stać się centrum zainteresowania całego świata.
Kiedy trzy dni później ziarnista fotografia pojawiła się na pierwszej stronie plotkarskiego pisma „Town Topics” (PUŁKOWNIK JOHN JACOB ASTOR, LAT 46, I PANNA MADELEINE T. FORCE, LAT 17, WRAZ Z RODZINĄ ŚWIĘTUJĄ W KLUBIE PŁYWACKIM W BAR HARBOR), prezentowała ziewającego psa i tryskającą radością panią Force.
Wkrótce potem zaczęła ich zauważać: mężczyzn – za wsze byli to mężczyźni – kręcących się na uboczu, w kapeluszach zsuniętych nisko na czoło, czasem z aparatami fotograficznymi, czasem nie. W tym prześladowaniu, obserwowaniu, nieustannym wypisywaniu jej nazwiska w kolumnach plotkarskich było coś, co ją irytowało. Kiedy zauważali, że ich widzi, dotykali swoich kapeluszy i kiwali głowami, a Madeleine odwracała się, bo nie chciała zbyt długo patrzeć żadnemu z nich w oczy. Nie chciała, żeby zapamiętali jej twarz.
Wyćwiczyła się w sztuce opanowania, ponieważ wciąż na nią polowano.
Minęły dwa tygodnie, lecz nie spotkała ponownie pułkownika. Kwiaty nadal przychodziły każdego ranka, lecz on wciąż nie dzwonił i nikt z domowników nie wspominał o tej sprawie choćby słowem, nawet sama Madeleine. Zaczęła też coraz rzadziej zauważać dziennikarzy.
Najbogatszy człowiek w Ameryce najwyraźniej spakował się i ruszył w drogę, zabrawszy ze sobą tę głodną wrażeń widownię. To jej nawet odpowiadało, zdecydowanie jej odpowiadało. Szaleństwem było myśleć, że krótka chwila uwagi, jaką jej poświęcił, była czymś więcej niż powierzchowną uprzejmością – może nawet pewnego rodzaju litością dżentelmena. Wysłał jej jeden bukiet, a ona mu podziękowała i znaleźli się w pętli, w której on czuł się zobowiązany do wysyłania kwiatów, ponieważ on okazywała mu taką wdzięczność.
John Jacob Astor podobno przebywał w Newport na pokładzie swojego jachtu.
Na Manhattanie w swoim pałacu przy Piątej Alei. Za granicą w Indiach Zachodnich wraz z synem. W rezydencji w Rhinebeck.
I ponownie w Newport.
Ale wcale nie wrócił do Newport. W tej kwestii brukowce całkowicie się myliły.
Pewnego popołudnia stała z ojcem, opierając się o barierkę Robin Hood Park Raceway, czekając, aż konie przebiegną obok nich. Katherine i matka postanowiły zjeść lunch w klubie, ale Madeleine i William Force, jako zapaleni jeźdźcy, bardziej cenili energię wyścigów, ziemistą stęchliznę toru wyścigowego i unoszące się grudki ziemi oraz narastające podniecenie falującego tłumu, dopingującego zawodników w kolejnych rundach. Było tak głośno jak nigdy dotąd w Bar Harbor, a Madeleine cieszyła się, dołączając swój delikatny głos do tej wrzawy.
Jak wiele obecnych tu pań, nosiła kapelusz z dużym rondem, przewiązany kawałkiem jedwabiu, który owijał koronę i rondo, a przy każdym powiewie wiatru lekko szarpał głowę. Kremowa jedwabna chusta była szeroka i nieprzejrzysta, łatwo było ją zawiązać pod brodą, tak że zasłaniała połowę twarzy.
Może dlatego zrazu go nie zauważyła, a może po prostu była rozkojarzona. W jednej chwili go nie było, a w następnej już był. Tak jak kiedyś, na widowni podczas przedstawienia Hamleta, zdawało się jej, że po prostu się zjawił gdzieś pomiędzy dwoma uderzeniami jej serca.
– Panno Force. Miło mi widzieć panienkę ponownie. Stał obok niej, po jej lewej stronie. Gdy jej kapelusz po raz kolejny szarpnął jej głowę i uniosły się długie ogony chusty. Madeleine chwyciła je, by ułożyć z powrotem na miejscu, a on pochylił się, by spotkać jej spojrzenie ponad pasami jedwabiu okalającymi jej twarz.
– Pułkowniku Astor! Proszę mi wybaczyć! Nie zdawałam sobie sprawy, że pan tu jest. Myślałam, że jest pan w Newport – prawie powiedziała, ale w porę się powstrzymała.
Uśmiechnął się szeroko, zdejmując melonik. – Nie szkodzi. Czasami słyszę, że jestem jak skradający się kot.
Była zdenerwowana i zaskoczona tym, że jest zdenerwowana. Myślała o nim każdego dnia od czasu ich ostatniej rozmowy – oczywiście, że myślała. Zapewnił to sobie codzienną wysyłką kwiatów. Cokolwiek by pisały gazety, za każdym razem, gdy wychodziła z domu, szukała go wzrokiem wśród wytwornych letników. I oto pojawił się znowu, bez ostrzeżenia, jak niespodziewanie spełnione przez dżina życzenie.
Przesunął się, wznosząc rękę w kierunku osoby stojącej w milczeniu po jego drugiej stronie.
– Pozwolę sobie przedstawić panience mojego syna, Vincenta. Postanowił jakiś czas spędzić tu ze mną, bez wątpienia po to, by utrzymać mnie w ryzach. Vincencie, to jest panna Madeleine Force.
Podali sobie ręce, ich dłonie ledwo się zetknęły. Jeden szybki uścisk, ruch góra-dół, zanim się od siebie odsunęli. Vincent Astor, jak się domyślała, był w jej wieku lub niewiele starszy. Widziała jego twarz w szmatławych ga zetach, jego nazwisko łączono raz z jednym towarzystwem, w którego żyłach płynęła błękitna krew, raz z innym, wciąż spekulowano o rychłych zaręczynach, mimo że dopiero rozpoczął studia na Harvardzie.
Mówiono, że jego matka, skandaliczna Ava, była w młodości niebywałą pięknością, lecz więcej czasu spędzała za granicą niż w kraju, więc Madeleine nie miała pojęcia, czy to prawda. Prawdopodobnie była to prawda. Jej syn miał ponure, ciężkie brwi i wyglądał na człowieka, który skończył już dwadzieścia lat, a nie na nastolatka, i z pewnością nie przypominał zbytnio swojego ojca. Był atrakcyjny, choć się nie uśmiechał, a jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem Madeleine Force w momencie zetknięcia ich dłoni.
Miał szare oczy, podobnie jak pułkownik, tylko ciemniejsze. Dramatyczne spojrzenie. Ostrożnie, ostrzegł ją wewnętrzny głos, wyraźny i nagły. Ostrożnie z tą osobą.
Zza jej ramienia dobiegło wymowne kaszlnięcie. – Och – zreflektowała się Madeleine, oblewając się rumieńcem. – Przepraszam! Nie wiem, gdzie jest dziś moja głowa. Pułkowniku Astor, panie Astor, proszę poznać mojego ojca, Williama Force’a.
Odchyliła się do tyłu, gdy panowie podawali sobie dłonie. Jej wzrok utknął na obszyciu sukienki, na błyszczących czarnych czubkach butów. Bała się znów spojrzeć w górę i jednocześnie bała się nie patrzeć. Wiedziała, że pozostała trójka czeka na jej wypowiedź, ale w głowie miała pustkę. Gdyby tylko Katherine tu była – ona zawsze dokładnie wiedziała, co powiedzieć, coś zabawnego, lekkiego i uprzejmego.
Zatem bądź jak Katherine, podpowiedział wewnętrzny głos. Wciel się w jej postać.
Uniosła rzęsy. Po drugiej stronie toru wyścigowego fotograf skierował obiektyw aparatu prosto na nich. Odwróciła się, stanęła plecami do barierki. Wyobraziła sobie siebie jako dziewczynę Gibsona, chłodną i doskonałą, i uśmiechnęła się do pułkownika.
– Jak miło, że obydwaj panowie spędzą tu letni sezon. Czy mają panowie jakieś konkretne plany? Podobno w ten weekend mają się odbyć regaty na Frenchman Bay. To nieoficjalna informacja oczywiście.
Dzięki Bogu zadziałało. Od razu wszystko wróciło do normy. Sytuacja była tak zwyczajna, jak tylko mogła być, gdy Jack Astor i jego dziedzic stali z nimi, gawędząc o milach morskich i pływach oraz o tym, kto w Bar Harbor miał najszybszy jacht.
W oddali rozbrzmiał tubalny dźwięk. Madeleine ponownie zwróciła się w stronę torów. Ziemia pod nią zaczęła drżeć na kilka sekund przed tym, zanim zobaczyła pierwszego konia, po czym pojawiły się wszystkie i przemknęły obok w perkusyjnym, równym rytmie. I przez bardzo krótką chwilę rumaki dosiadane przez dżokejów były całym światem, wszechwładną siłą napędzaną rywalizacją, żarem, esencją i pulsem, które ogarnęły jej zmysły.
W jednej chwili jeźdźcy zniknęli. Madeleine patrzyła za nimi, w ekscytacji ściskając dłońmi metalową poręcz, ka wałki ziemi przylegały teraz do jej sukni w okolicy kostek. Ojciec wyciągnął szyję, by spojrzeć na tor, a Madeleine zwolniła uchwyt, otwierając i zamykając dłonie w pulsacyjnym ruchu.
Pułkownik Astor nachylił się do jej ucha.
– Czyżby była panienka fanką kucyków, panno Force? Spojrzała na niego, a wówczas jakby reszta świata rozpłynęła się w powietrzu, nie tylko pędzące konie i ich dżokeje, cały gwar i tętent kopyt – zniknęło wszystko oprócz pułkownika, który uśmiechał się do niej, jego oczy spoglądały jasno spod długich rzęs, a brzeg melonika rzucał miękki pastelowy cień wzdłuż jego kości policzkowych. Zawahała się, ważąc konsekwencje powiedzenia prawdy w porównaniu z tym, co wiedziała, że powiedzieć powinna. – Wolałabym być jeźdźcem niż obserwatorem, szczerze mówiąc.
– Młoda aktywna dama. Doceniam szczerość.
– Lub po prostu młoda znudzona dama.
– Doprawdy? Panienka często bywa znudzona? Wyczuła, że przekroczyli pewną granicę, przegapiła ulotny moment, kiedy wyszli poza ramy grzeczności, i próbowała wymyślić sposób, by się cofnąć, ale nie potrafiła tego zrobić.
– Być może. Moja matka z pewnością by tak powiedziała. – Mam nadzieję – powiedział po chwili cicho – że ja panienki nie nudzę.
Madeleine ponownie skupiła wzrok na swoich palcach. Kiedy odpowiedziała, jej głos był jeszcze cichszy niż jego. – Nie mogę sobie wyobrazić innego mężczyzny bardziej inspirującego niż pan, pułkowniku Astor. Jakby to zaplanowali, w tej samej chwili porzucili swoje pozy i stanęli naprzeciw siebie, gdy tłum wokół nich zawył, a konie znów się zbliżyły w pędzie. Wiatr zawiał, chwycił pasma jej kapelusza i uniósł je tak, że powiewały między nimi. Widziała, jak jego spojrzenie podąża za roztańczonym kremowym jedwabiem.
Bezwiednie zwilżyła wargi.
– Jak się miewa pański pies?
To również odnotował, przebiegające obok konie zadudniły i była to kolejna długa chwila, zanim jej odpowiedział. – Jest niespokojna, jak sądzę. Podobnie jak panienka woli być w centrum wydarzeń, niż obserwować z oddali. – Mądra psina.
– Bardzo.
Odwrócił wzrok. Czuła to – fizyczny i mentalny dystans, który powstał między nimi, gdy zrobił dwa kroki w tył i wsunął obie ręce do kieszeni marynarki. Wycelował zawadiacki uśmiech w dół, w ziemię, po czym zwrócił się do jej ojca.
– Panie Force, zastanawiam się, czy mogę się ośmielić i zaprosić pana i pańską rodzinę do spędzenia weekendu w mojej posiadłości. Widzi pan, jesteśmy nieco głodni towarzystwa, a jeśli odbędą się regaty, będziemy mieli na nie wyjątkowy widok z trawnika za domem.
– Ach – odpowiedział ojciec, mdły jak pudding ryżowy. – Zacna propozycja, pułkowniku Astor. Jak najbardziej zacna. Powinienem oczywiście skonsultować się z moją żoną, ale myślę, że już teraz mogę powiedzieć, że będziemy do dyspozycji. – William Force zerknął na swoją córkę. – Przyznaję, że lubię dobre regaty. Chętnie skorzystamy z pańskiej gościnności.
– Wspaniale. – Pułkownik skłonił głowę, nie patrząc na Madeleine ani na jej ojca, lecz zamiast tego na wydeptany, pusty tor, który rozciągał się przed nimi.
Odgłos nadbiegających koni znów zaczął przybierać na sile. Vincent Astor nie zabrał głosu, wpatrywał się ponuro w trybuny.
Wytrwały fotograf zrobił zdjęcie: ten beztroski moment intymności, Madeleine i Jack wpatrujący się w siebie, gdy wiatr targał wstążki jej kapelusza, a jej głowa była odchylona do tyłu, jego pochylona ku niej, oboje stojący odrobinę za blisko siebie, wręcz niestosownie blisko.
Jednak ze względu na jej kapelusz i odległość sfrustrowany redaktor brukowca mógł tylko zatytułować to zdjęcie jako „PUŁKOWNIK ASTOR, ROZWIEDZIONY, I MŁODA PIĘKNOŚĆ EKSCYTUJĄ SIĘ WYŚCIGAMI”.
Książkę znajdziecie u nas w formie ebooka oraz książki papierowej.
Tags In
Related Posts
Kategorie
- Aktualności (518)
- Audiobooki (49)
- Bez kategorii (28)
- Ciekawostki o pisarzach (71)
- Ebooki (90)
- Fantastyka (29)
- Filmy na podstawie książek (26)
- Formaty (5)
- Kategorie książek (17)
- Konkursy (19)
- Kryminał (55)
- Książki 2019 (16)
- Książki dla dzieci (11)
- Książki na podstawie filmów (6)
- Książki papierowe (30)
- Książki tygodnia (2)
- Literatura młodzieżowa (11)
- Nagrody literackie (143)
- Nowości na Woblinku (206)
- O książkach (186)
- Premiery książek (98)
- Rankingi książek (100)
- Recenzje książek (35)
- Rynek wydawniczy (203)
- Zapowiedzi książek (57)