5 kwietnia swoją premierę ma najnowsza powieść Jędrzeja Pasierskiego, laureata Nagrody Wielkiego Kalibru, pt. „Martwy klif”. To szósty tom bestsellerowej serii kryminalnej z komisarz Niną Warwiłow w roli głównej. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne, mamy dla Was unikatowy fragment tej powieści. Zapraszamy do lektury!

„Martwy klif” – 6. tom bestsellerowej serii kryminalnej Jędrzeja Pasierskiego

Rybacy trafiają na ciało mężczyzny dryfujące u brzegów Karsiboru. Szybko okazuje się, że to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Ktoś morduje wychowawców starego domu dziecka na wyspie Wolin. Trop wiedzie Ninę Warwiłow do idyllicznej miejscowości ulokowanej między wodami Zalewu Szczecińskiego, a lasem. W zamkniętej społeczności żeglarzy oraz rybaków Warwiłow musi wykorzystać swoje zdolności ślepcze i rozwiązać sprawę, nim morderca dokona kolejnej zbrodni. Położone na klifie miasteczko ma jednak bardzo mroczną i skomplikowaną przeszłość. Przeszłość, w której każdy mógł podać się za kogoś, kim nie jest.

Z okazji premiery najnowszej powieści Jędrzeja Pasierskiego przygotowaliśmy wyjątkową promocję, w której kupicie ebooki autora w korzystnych cenach:

Dodatkowo, dzięki uprzejmości Wydawnictwa Czarne, mamy dla Was konkurs, w którym możecie wygrać dzisiejszą premierę – „Martwy klif”. Wszystkie szczegóły znajdziecie na naszym profilu na Facebooku.

Unikatowy fragment powieści „Martwy klif”

Kacperski wszedł na teren więzienia. Zetki zawsze były takie przygnębiające, gigantyczne molochy na peryferiach, gdzie w żaden sposób nie można się było nauczyć na powrót żyć w społeczeństwie. Ale to był oddział aresztu śledczego, a nawet zakład półotwarty, chociaż daleko mu było do ogrodzonych pensjonatów, które funkcjonowały w Skandynawii czy Holandii. Bliżej do wizerunku więzienia, od którego zakłady otwarte chciały przecież uciec – albo powinny.

Przynajmniej podjęto wysiłek: pomalowany na różowo budynek mógłby sprawiać wrażenie zaniedbanego ośrodka wypoczynkowego – zwłaszcza że miejsce było wyjątkowo piękne. Wyspa na Zalewie Kamieńskim, który rozlewał się na północnym Wolinie. Dzika, z zaledwie kilkoma opuszczonymi przez świat wioskami i wspaniałą perspektywą Kamienia Pomorskiego. Gdyby pojechać dalej, na skraj Wyspy Chrząszczewskiej, dotarłoby się do punktu widokowego i można by dostrzec ten sterczący w wodzie, smutny, ociosany dla zysku kamień, od którego nazwę wzięło miasto.

Gdyby Kacperski miał więcej pieniędzy, kupiłby tu dom, kawałek ziemi i hodowałby marchewki. Milcząca obecność aresztu śledczego gwarantowała pustkę i spokój. Więzienia w miastach były rozpuszczone w tkance miejskiej, niewidoczne i niewyczuwalne dla mieszkańców metropolii, ale te na prowincji zawsze rzucały cień na okoliczne wioski.

Martwy klif Jędrzej Pasierski
Kup audiobook lub ebooka Martwy klif na Woblink.com

W środku nie było już tak różowo. To się nigdy nie mogło udać: rzędy smutnych, zgnębionych mężczyzn na spacerniaku, patrzących w pustą przestrzeń, w kierunku świata, choćby tym światem był tylko Kamień Pomorski. Patrzyli w kierunku mostu na Promnej, jakby za nim coś miało na nich czekać. Coś innego od ich często smutnych życiorysów. Tu nie siedzieli recydywiści. A przynajmniej nie powinni. Kacperski znał historie tych jednorazowych błędów, nieznajomości prawa, braku pieniędzy na adwokata. Za mało się wciąż mówiło o takich ludziach, o tym, jak mieli wrócić na wolność, przystosować się. W ten sposób funkcja wychowawcza – zgodna z polską myślą penitencjarną – pozostawała często martwa.

Mijał niskie baraki, ciągnące się parterowe budynki, przypominające przedszkole, ale kryjące w sobie innych gości niż uzdrowiska nad Bałtykiem. W asyście rumianego strażnika więziennego minął pierwszy, drugi, trzeci pawilon. W końcu znalazł się na miejscu.

Jeden strażnik został przy nim, drugi zniknął w baraku. Kacperski czekał. Panowało tutaj lekkie rozluźnienie. Słyszał, że zakład mieli przenieść, to musiało być prawdziwe logistyczne wyzwanie. Może dlatego czuł w powietrzu tę atmosferę, nastrój schyłku – mimo że przecież po wyspie krążył bezwzględny zabójca.

Przynajmniej tutaj go nie było. Dookoła stąpali zagubieni i zerkający niepewnie mężczyźni, niektórzy w okularach. Wyglądali na świeżo osadzonych. Wśród nich mógł się trafić ktoś przetarty więzieniem, choć tak nie powinno być. Wiedział jednak z praktyki, że czasami obok przestępców finansowych, alimenciarzy, więźniów odsiadujących końcówki wyroków trafiał się bezwzględny recydywista.

I – jakby na potwierdzenie tych myśli – zauważył na spacerniaku mężczyznę, który wyglądał, jakby tu nie pasował. Był wysoki, mocnej budowy, a mimo to poruszał się z kocią gibkością. Z daleka, z uwagi na tę sprężystą sylwetkę, wyglądał młodziej. Z bliska widać było, że skończył już pięćdziesiątkę i dbał o siebie. Choć zaczerwieniona twarz sugerowała tężyznę zbudowaną w przyśpieszonym tempie.

– To on. – Strażnik wskazał. – Proszę za mną.

Poprowadził ich do pomieszczenia na końcu baraku, a potem usiadł na krześle przy ścianie.

– Dzień dobry. Mam kilka pytań – rzekł Kacperski, patrząc na swojego rozmówcę za kwadratowym stołem.

Dopiero teraz mężczyzna się ożywił i odwzajemnił spojrzenie, mrugając bladymi oczami. Choć Kacperski był w cywilu, tamten błyskawicznie rozpoznał w nim policjanta. Jego twarz przybrała z powrotem lekko znudzony wyraz, przeobrażając się stopniowo w uosobienie niewinności. Kacperski obserwował to z pewnym uznaniem.

„Drodzy państwo, jestem zwykłym obywatelem, co chciał tylko zarobić trochę pieniędzy na handlu i transporcie…”

Ale mężczyzna patrzył trochę zbyt przytomnie, a bystre oczy zdradzały więcej. Twarze – a przede wszystkim spojrzenia – naprawdę zdradzały. Nawet jeśli ktoś był złotousty i miał gadkę. A kryminaliści, z którymi Kacperski się spotykał, często mieli gadane, w przeciwieństwie do tych pechowców na spacerniaku.

Marcin Malewicz różnił się od smutnych szaraków na zewnątrz. Nie powinien tu być. Kradzieże, rozbój, zabójstwa; Kacperski przejrzał na komendzie jego akta. Malewicz nie miałby szans na zakład półotwarty. To była spektakularna porażka systemu prawnego. Albo sukces adwokatury. Miał do czynienia z zawodowcem, do którego kursowały dobrze opłacane papugi ze Szczecina.

On odwiedzał jednak Malewicza z innego powodu.

– Mam parę pytań – powtórzył.

Więzień milczał, wyluzowany, dobrze wytrenowany przez karnistów. Nic nie mów, do niczego się nie przyznawaj – i nie rozmawiaj bez swojego adwokata.

– Ale nie dotyczą pana działalności – dodał Kacperski, aby skrócić i przejść do rzeczy.

– Szkoda. Mógłbym opowiedzieć dwa słowa o handlu owocami morza.

– Dlaczego o tym?

– Każdy lubi opowiadać o sobie, prawda? – odparł Malewicz figlarnie.

– Innym razem. Chcę pana zapytać o dom dziecka, w którym pan się wychowywał.

Cisza. Zapadła tak nagle, że Kacperski niemal słyszał szuranie podeszew na chodniku i oddech strażnika.

– Mianowicie?

– No chyba dostajecie tu prasę?

– Ale dlaczego pan zaczął ode mnie? Szuka pan sensacji?

Bystry, pomyślał Kacperski, jeszcze do tego potrafi nieźle grać, w tym na emocjach rozmówcy.

– Pomyślałem – rzekł – że człowiek, który potrafił sobie załatwić odsiadkę w miejscu, gdzie nie powinien być, może mieć jakieś ciekawe informacje.

Przez chwilę nie wiedział, co teraz padnie, ale nagle Malewicz wybuchnął śmiechem.

– Przepraszam – rzekł, ocierając oczy, które mimo pozorów wesołości były blade i martwe – przez chwilę naprawdę myślałem, że pan tak serio. Ale tak, nie powinienem tu być, bo nic nie zrobiłem.

– Proszę mi lepiej opowiedzieć – nachylił się Kacperski – co takiego działo się w domu dziecka, że teraz, po latach, giną wychowawcy.

– I dlatego pan zaczął ode mnie?

– Tak.

– Żebym się rozpruł? – Malewicz znienacka przeszedł na grypserkę.

– Zgadza się.

Pokręcił głową.

– Mam pewien problem. Naprawdę chętnie bym panu pomógł…

W głowie Kacperskiego zaczęła się palić lampka ostrzegawcza.

– Chce pan wiedzieć, co tam się działo? – Malewicz pokręcił głową. – Usłyszeć o jakichś nadużyciach… Wie pan, o czym mówię, nie?

Cisza.

– Prawda? – dodał Malewicz.

– O czym pan mówi?

– Przecież pan chyba miał z tym do czynienia. Co pan, aż taki młody? Nielaty ominęły, od razu w dochodzeniówce, od razu pana do pionu przenieśli? Nie, nie, chyba widział pan już wychowawców na ławach oskarżonych, czy nie?

Kacperski wpatrywał się w niego z uwagą.

Nieoczekiwanie Malewicz ryknął śmiechem. Odchylił się i śmiał się głośno. Prawie zaraźliwie.

– Kurwa, ale nasz Joe Alex ma minę. No, nie wytrzymam. – Nagle przestał się śmiać. – Nic się pan ode mnie nie dowie. Nic a nic.

– Proszę ze mną nie grać.

– Problem w tym, że ja nie gram. To nie jest gra. Wiem, że sprzedawcy owoców morza w tych czasach nie wzbudzają zaufania, więc musi mi pan uwierzyć, że nie wciskam panu kitu.

Przerwał. Po chwili podjął:

– Nie dlatego, że nie chcę powiedzieć, tylko dlatego, że nie ma czego. Nie było nadużyć, nie było gówna, o którym teraz się czyta. Żadne zakonnice nie zamykały nas w karcerze. Nikt nas nie molestował. Nie, panie władzo. Był sport, dyscyplina, a choć było biednie, to dyrekcja nie miała lepszego życia niż my, wychowankowie. Wszyscy jechaliśmy na tym samym wózku. Dobrze, że się pan tutaj pofatygował. Niech przyjdą i kolejni, a potem Polsat, publiczna telewizja i, kurwa, nawet Uwaga TVN. Każdemu powiem to samo.

– Czyli co?

– Jestem wdzięczny temu miejscu, że wyprowadziło mnie na ludzi.

Zabrzmiało to mało rozsądnie, ale Kacperski zatrzymał tę myśl dla siebie.

– A wychowawcy…

– To nie byli świetlani ludzie, panie Joe Alex. Myślę, że każdy z nich zostawił za sobą trudną przeszłość. Dla nas byli naprawdę dobrzy. Lepsi niż cokolwiek, co było potem – rzekł Malewicz. – To miejsce mnie w gruncie rzeczy uratowało. Bez tego dawno leżałbym już w piachu. Nauczyli mnie myśleć. Siedziałbym i tylko walił wódkę, jak mój ojciec. Nie używałbym tego – popukał się w głowę – bo to oni nas tego nauczyli, dumy z siebie, serca i umysłu. Więc niech pan mi tutaj nie przychodzi z insynuacjami. Ja wiedziałem, że ktoś od was przyjdzie. Niech pan im to odda.

– Co?

– Cześć, kurwa, cześć niech pan im odda. Panu Michałowi, pani Marii i przede wszystkim panu Włodkowi. Ja wiem, co się dzieje na wyspie. Wiem i czekam, aż wyjdę. Mam różnych znajomych, w całym województwie. Może ktoś coś widział. – Podniósł głos, bo Kacperski chciał wejść mu w słowo. Wskazał na swoją klatkę piersiową. – Dla człowieka, który im to zrobił, założę garnitur. Tak, proszę pana, założę jedwabną koszulę, a chuj, niech się poplami krwią. Jak pan go nie znajdzie, to ja go znajdę i zobaczę, jak zdycha.