18 marca ukazała się książka „Moja osoba” – zbiór esejów, felietonów i przemyśleń Łukasza Najdera. W „Mojej osobie” Najder pisze na tematy społeczne, o kulturze, swoich przemyśleniach na temat kondycji współczesnego świata. Jest tu zatem o śmierci, kryzysie wieku średniego, Kubie Wojewódzkim, MMA, książkach Knausgårda i polityce. Książka została wydana we współpracy Wydawnictwa Czarne z portalem dwutygodnik.com. 

Poniżej publikujemy wam wyjątkowy fragment książki „Moja osoba” Łukasza Najdera.

„Moja osoba”, Łukasz Najder – fragment
seria dwutygodnik.com

fragment rozdziału „Turnus”

Zdjęć z Głowna jest kilkanaście. Czarno-białe, 10,5 na 7,5 centymetra, najpewniej wykonane smieną. Nie przypominam sobie, byśmy w ogóle mieli jakiś inny aparat. Była smiena w czarnym skórzanym etui z paskiem na szyję. Obsługiwała domowe uroczystości, wczasy, święta i wuja Rysia z Anglii, który wizyty na Piasecznej składał wprawdzie nieregularnie, ale za to zawsze obdarowywał nas siateczką autentycznych pomarańczy i pocztówką z Piccadilly Circus. Smiena, słowo, które zjawia się niczym kot. Miękko, nagle. Smiena, imię bohaterskiej pionierki z oblężonego Leningradu. Przewrażliwiona księżniczka z dobranocki to ona. Smiena. Najwcześniejsze są te z lata 1976 roku, kiedy pojechałem do Głowna – a ściślej: wywieziono mnie tam – po raz pierwszy.

Patrzę z nich wzrokiem kogoś, kto się mocno niepokoi, a zarazem dziwi. Jest zaskoczony obfitością świata, domaga się, by rodzice, którzy upozowali go na łóżku polowym czy wznieśli ku niebu, natychmiast przestali i dalej byli dawcami ciepła, źródłem przyjaznego ambientu i pożywienia. Urodziłem się pod koniec lutego, sześć miesięcy wcześniej, ale wciąż o tym nie wiem. Nie wiem, że mieszkam w Łodzi, a Polską rządzi Edward Gierek, komunista sponsor. Trwa zimna wojna. Na szczęście nie wiem i tego, że jeśli przywódcę Stanów Zjednoczonych bądź Związku Radzieckiego dopadnie akurat chandra, to obróci mnie, Głowno i naszą planetę w dymiący, napromieniowany skwarek.

moja osoba
Kup ebooka lub książkę na Woblink.com

Kolejne zrobiono później. Wyrośnięte dziecko w ramionach stojącej na leśnej ścieżce mamy, pulchny chłopiec za stołem, mały odkrywca w środkowoeuropejskim buszu, pośród którego bieleje przyczepa kempingowa Niewiadów. I ponownie on, tyle że mężniejszy, świadomy. Obejmuje nogę ojca, rozebranego do pasa szatyna o miedzianej skórze, jakby to była kolumna lub boja. Na następnych też występujemy razem, w obu ujęciach na huśtawce. Moja twarz oddaje tu skrajne emocje. Od niepewności i strachu, kiedy nabieram impetu, frunę ponad ziemią, sam, o dobre półtora metra od jego asekuracyjnych rąk, aż po wybuch radości, gry wracam i znów jest bezpiecznie. A może wszystko przebiegło odwrotnie i dzika wesołość ustąpiła panice, bo znienacka odepchnął mnie od siebie, a ja, zorientowawszy się w podstępie, pojąłem, że nikomu nie można ufać?

Ta kolekcja slajdów z letniskowo-PRL-owskiej rzeczywistości ocalała cudem. Nie dlatego, że jej właścicielom przyszło żyć w mrocznej antynostalgicznej dystopii, w której rekwirowano sentymentalne mienie i oddawano je ogniowi, ale z powodu nonszalancji, z jaką traktowaliśmy rodzinne pamiątki. Nie pamięć samą – i nie przeszłość – bo przecież babcia opowiadała w kółko o dostatku i reżimie Polski Przedwrześniowej, z rozrzewnieniem wspominając takie jej symbole gwaranty, jak limitowany przez stróża wstęp do kamienicy, nadreprezentację mundurowych na ulicach i u władzy, Aleksandra Żabczyńskiego oraz leśmianowski ogród w słonecznej części naszego podwórka, dokładnie tam, gdzie po roku ’45 czerwoni neandertalczycy wznieśli komórki i klozety.

Przedmiot, którego używał przodek – albo ktoś z nas w poprzednim wcieleniu, czyli jakąś dekadę wstecz – był rupieciem, a nie relikwią. Odpadem po życiu, kłopotem, zawadą. Podobnie świadectwa naszego istnienia. To, czego nie udało się od razu wyrzucić lub oddać, bo ostatecznie nie wszystko da się tak od razu wyrzucić lub oddać, lądowało w domowym limbo, w którejś z dolnych szuflad, na pawlaczu, za książkami, bądź krążyło po mieszkaniu, z roku na rok coraz bardziej sfatygowane, mniej potrzebne, brzydsze, irytujące, póki nie uznaliśmy, że naprawdę już do niczego się nie przyda: ten komplet narzędzi tapicerskich po dziadku, ów gruby plik rentgenów mamy, moje piłkarzyki, babcine soki owocowe, i z ulgą, rozgrzeszeni, wyprawialiśmy temu czemuś kameralny pogrzeb – tylko najbliższa osoba i dopełniający konwencji solidny czarny gawron na brzegu kontenera.

Zdjęcia przechowywaliśmy w najróżniejszych zakamarkach, bez ładu i składu. Nikt nie zadawał sobie trudu, by opatrywać je na odwrocie drobiazgowymi opisami – data, warunki atmosferyczne, dramatis personae – i sortować, respektując jedność miejsca i czasu akcji. „Kiedy” i „gdzie” identyfikowaliśmy po wieku sfotografowanych, ich garderobie, charakterystycznym elemencie otoczenia. Powiedzmy, klatce z nutriami na działce cioci Jadzi. Osobliwej akacji. Czyjejś nieobecności. Plaży. Niektórym sesjom niedane było nawet wykluć się z klisz i te rozwijane paski z duchami – reklamówki towarzyskich czarno-białych zaświatów – pozostały już na zawsze w cylindrycznych sarkofagach lub spłonęły jako efektowne kopciuchy.

Nie pamiętam, w jakich okolicznościach trafiły do mnie głowieńskie widoczki i scenki rodzajowe. Przypuszczam, że w następstwie jednego z emocjonalnych przełomów – śmierci, remontu, przeprowadzki – po których mama zwykła od nowa selekcjonować familijny balast. Mógł to być również najzwyklejszy przypadek, że foliówka ze zdjęciami sprzed ponad trzydziestu lat zabrała się ze mną do Zgierza w 2010 roku i wpadła w moje ręce, kiedy pewnego dnia przetrząsałem ikeowe pudło z napisem „Różne”.

Ujęła mnie ich prostota, amatorszczyzna bez śladu pretensji, dzieło, za które odpowiadała ludzka potrzeba odruchowego rejestrowania szczęśliwej chwili, wspólnej rodzinnej zabawy, rozwoju dziecka, a nie artystyczna strategia albo wykalkulowany obowiązek kronikarza rodu. Nie widać tu było jakiejkolwiek myśli przewodniej ani znajomości techniki. Formalna niedoskonałość okazała się nie wadą, lecz siłą. Bo to dzięki nadwyżce światła, cieniom godnym jaskini, rozchybotanej dłoni i zignorowaniu reguł perspektywy te kadry roztaczały ponad trzydzieści lat później nadzwyczajną aurę, nie tyle wskrzeszały minione, ile po swojemu żyły. Nie mogłem oderwać od nich oczu. Czym prędzej też zawołałem Małgosię i już razem oglądaliśmy transmisję z lądowania na planecie Głowno. Fakt, że zbliżałem się do czterdziestki – i w konsekwencji coraz częściej rozczulałem się z byle powodu i działałem impulsywnie – miał niemały wpływ na intensywność moich przeżyć w trakcie tej kameralnej retrospektywy.

W najbliższą niedzielę pojechaliśmy do Głowna.