23 lutego odbędzie się premiera książki „Siła kobiet” Barbary Wysoczańskiej. Tym razem autorka, znana z bestsellera pt. „Narzeczona nazisty”, przygotowała dla czytelników osadzoną w realiach dwudziestolecia międzywojennego opowieść o trzech zupełnie różnych kobietach złączonych ślepym losem z tym samym mężczyzną. Od 17 lutego w księgarni internetowej Woblink możecie kupić w przedsprzedaży ebooka tej powieści – w promocyjnej cenie. Z tej okazji, dzięki uprzejmości Wydawnictwa Filia, publikujemy fragment książki.

„Siła kobiet” – premiera najnowszej powieści Barbary Wysoczańskiej

23 lutego swoją premierę będzie miała najnowsza książka Barbary Wysoczańskiej pt. „Siła kobiet”. To najnowsza powieść autorki bestsellera „Narzeczona nazisty” będącego jej literackim debiutem. „Siła kobiet” jest opowieścią o wielkiej odwadze, miłości oraz determinacji. Akcja rozgrywa się w dwudziestoleciu międzywojennym. Trzy zupełnie różne kobiety są złączone ślepym losem z tym samym okrutnym mężczyzną. Czy w skomplikowanych czasach odradzającej się Polski będą miały prawo zawalczyć o siebie? UWAGA: ebooka powieści, w przedsprzedaży, kupicie u nas już teraz – w promocyjnej cenie 22,90 zł. Pełne pliki pojawią się półce w dniu premiery, czyli 23 lutego 2022.

„Siła kobiet” Barbary Wysoczańskiej – fragment powieści

ROZDZIAŁ 1 

marzec, rok 1924 

Warszawa 

Siła kobiet
Kup ebooka w przedsprzedaży na Woblink.com

Rozalia Lubowidzka czuła, że wszyscy na nią patrzą.  Nawet jeśli któryś z czcigodnych żałobników próbował ukryć swoją plotkarską ciekawość i wykazywał odrobinę dobrego wychowania, nie chcąc gapić się  na nią zbyt ostentacyjnie, to i tak czuła skupiony na sobie ukradkowy wzrok. Wpatrywali się w nią, szukając w jej postawie śladów rozpaczy. Być może nawet czekali na spazmatyczne szlochy nad spuszczaną  do grobu trumną. Teatralny płacz byłby zupełnie na miejscu, wydawał się wręcz wymagany podczas pogrzebu tak czcigodnego człowieka, jakim był jej mąż Ignacy Lubowidzki. Tymczasem Rozalia stała przy grobie niewzruszona, z twarzą okrytą czarną woalką, która zasłaniała suche oczy. Wiatr, furkoczący jej żałobnym płaszczem, woalkę zostawił w spokoju, jakby wiedział, że młoda wdowa musi się za nią schronić niczym błędny rycerz za opuszczoną przyłbicą. Ktoś rozłożył nad jej głową parasol, nie zamierzała jednak  dociekać kto.

Byle ten pogrzeb dobiegł końca. Byle ona mogła  stąd odejść.

Dzień był zimny i deszczowy. Żałobnicy, bezbronni wobec ciężkich ołowianych chmur krążących złowieszczo po niebie, kulili się okutani płaszczami, naciągali  na głowy kapelusze, a co zamożniejsi otworzyli parasole. Zewsząd słychać było miarowe uderzenia ciężkich kropel o lakierowaną drewnianą trumnę, leżącą na dnie  otwartego jeszcze grobu.

Cmentarz Powązkowski tonął w morzu żałobników. W większości byli to gapie, którzy nie tylko nie znali osobiście posła Ignacego Lubowidzkiego, ale nawet nie widzieli go na oczy. Jednak w przypadku pogrzebu polityka, człowieka tak oddanego ojczyźnie, prawdziwe go patrioty – jak o nim mawiano – należało przyjść na cmentarz, złożyć mu hołd, oddać ostatni pokłon. Nawet dziennikarze, po kryjomu zacierający ręce na myśl o tym, że w jutrzejszych gazetach będą mogli pokazać  zdjęcia z pogrzebu, starali się zachowywać z należytym szacunkiem wobec zmarłego.

Odziane na czarno dewotki z namaszczeniem powtarzały modlitwy intonowane przez samego arcybiskupa Wojciecha Sułkowskiego, który nie tylko z czcią odprawił mszę żałobną w archikatedrze, ale i pofatygował się na cmentarz, krocząc dumnie na przodzie konduktu pogrzebowego. Niektórzy szeptali między sobą, że pogrzeb Ignacego Lubowidzkiego był niemalże tak uroczysty jak samego prezydenta Gabriela  Narutowicza*.

Rozalia szła tuż za biskupem, ściskana mocno w ramię przez teściową Leokadię Lubowidzką, która z boleści nie mogła samodzielnie utrzymać się na nogach. Rozalii kilkakrotnie przemknęło przez myśl, dlaczego  Gustaw nie poda ramienia matce. Wtedy zapewne  teściowa nie czepiałaby się jej tak kurczowo, wbijając w nią suche palce, niczym szpony drapieżnego ptaka. Jednak młodszy brat Ignacego zdawał się nie zauważać słabości matki, idąc dostojnym, miarowym krokiem tuż za trumną. Adrianna, ich siostra, szła nieco z boku, skulona, ze spuszczoną głową osłoniętą żałobnym kapeluszem. Kondukt pogrzebowy zamykali partyjni działacze Narodowej Demokracji, do której należał mąż Rozalii. Jeden z przedstawicieli Związku Ludowo-Narodowego z dumą dzierżył w dłoni łopoczący na wietrze sztandar  endeckiej partii. Na pogrzebie brakowało jedynie jej założyciela, Romana Dmowskiego, który z powodu złego  stanu zdrowia nie zdecydował się opuścić swojego majątku w Chludowie pod Poznaniem, ale wysłał wdowie  i matce zmarłego list z kondolencjami.

* Gabriel Narutowicz  – pierwszy prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, wybrany w 1922 roku. Urząd prezydenta pełnił przez pięć dni. Został za strzelony przez zamachowca w czasie wizyty w galerii „Zachęta”.

Po przemówieniu arcybiskupa i kilku polityków trumnę przykryto wilgotną ziemią, przy gromkim i dramatycznym chórze żałobnych pieśni, mieszających się ze szlochem kobiet. Na koniec kompania wojskowa oddała salwy honorowe, a grabarz wbił drewniany krzyż  z tabliczką:

Ignacy Konstanty Lubowidzki

1889–1924

Mąż stanu Odrodzonej Polski

Działacz Narodowej Demokracji

Poseł na Sejm II Rzeczpospolitej

W zimnym, wilgotnym powietrzu unosił się spleśniały, lekko kwaśny zapach świeżo ubitej ziemi. Na grobie piętrzyły się kwiaty i wieńce, a wokół drewnianego krzyża zapłonęły świece.

Do Rozalii ktoś podszedł, uścisnął jej dłoń, wygłosił kondolencje. Później następny i kolejny. A ona stała  sztywno, jak słup soli. Nie czuła bólu. Nie było w niej  również żalu ani tęsknoty za zmarłym mężem. Wszystkie jej uczucia do człowieka, którego ciało zostało chwilę temu złożone w grobie, można było określić jednym  słowem – obojętność. Bo tym był dla niej teraz Ignacy  Lubowidzki – obojętnością. Nawet wiadomość o jego  niespodziewanej i tragicznej śmierci nie wstrząsnęła nią tak, jak powinna wstrząsnąć żoną. Owszem, Rozalia  była zaskoczona, wręcz nie dowierzała. Jednak w całej gamie uczuć, które wtedy nią targały, nie było nawet cienia wdowiej rozpaczy. Było za to ogromne zdumienie wobec faktu, że Ignacy został zastrzelony w zamachu  przez nieznanego sprawcę, kiedy wychodził wieczorem z jednej z warszawskich restauracji. Na wiadomość o tym tragicznym i niespodziewanym zdarzeniu teściowa Rozalii, Leokadia, dostała nagłego ataku histerii, na  co cała służba we dworze w Kargominie zareagowała  paniką.

– Wiadomo, kto to zrobił? – zapytała Rozalia policyjnego konstabla, kiedy ten przybył z wiadomością do  Kargomina. Sama się sobie dziwiła, że jest tak opanowana. Ogarnął ją tylko dziwny, przejmujący chłód, który nieprzyjemnym drżeniem rozszedł się po ciele.

– Jeszcze nie wiemy, szanowna pani, ale pracujemy  nad tym. Wkrótce złapią zamachowca. Podejrzewamy,  że mógł to być ktoś z przeciwników politycznych pana  Lubowidzkiego. Albo jakiś szaleniec.

Pierwszej nocy po tym, kiedy ta zadziwiająca in formacja do niej dotarła, Rozalia próbowała zrobić  rachunek sumienia. Miała nadzieję, że coś się w niej  poruszy, że jakaś potrącona struna wrażliwości wyciśnie z oczu choć jedną łzę. Wypadało godnie przyjąć  rolę nieszczęśliwej wdowy. Należało tak postąpić nie tylko w oczach ludzi, ale i Boga, bo była przecież od pięciu lat poślubiona Ignacemu. Tylko że nic się nie wydarzyło. Nic nie było w stanie zmusić jej do żałości. Jedyne, co kołatało się w jej głowie, to myśli, że prze trwała te minione lata i oto właśnie szeroko rozwarły  się przed nią bramy ucieczki z piekła. Oszołomiona tym, jakby nie dowierzając, pół nocy klęczała przed obrazem Matki Boskiej, modląc się nie za duszę męża, ale swoją. I była to jak dotąd jej najdłuższa i najżarliwsza modlitwa, bo przez całe swoje życie nie wierzyła ani w Boga, ani w Maryję.

Rano wdziała żałobę z postanowieniem, że choć w tej jednej kwestii podtrzyma tradycję i okaże w ten  sposób szacunek rodzinie zmarłego. W środku jednak wszystko się w niej buntowało. Nie chciała już iść na ustępstwa, nie chciała udawać. Wraz z  wiadomością  o śmierci Ignacego wszystkie tamy, które wstrzymywały w niej gniew, nagle puściły. Gdzieś kiedyś usłyszała,  że w piekle jest się wtedy, gdy straci się wszelką nadzieję. A ona właśnie tę nadzieję odzyskała, więc piekielne  czeluści beznadziei miała już za sobą.

Cały kargomiński dwór pogrążył się w żałobie. Leokadia Konstatynowa Lubowidzka, wdowa po  Konstantym Lubowidzkim, zamknęła się w  swoim  pokoju bliska utraty zmysłów, bo nie dalej jak dwa  lata temu straciła schorowanego męża, i śmierć pierworodnego syna była dla niej kolejnym bolesnym  ciosem. Adrianna – młodsza siostra Ignacego – zatopiła się w melancholii, która nakazała jej pójść do pobliskiego kościoła i tam oddać się modlitwie za duszę  zmarłego brata.

Służba szeptała gorączkowo między sobą, pokojów ki popłakiwały po kątach, ocierając ukradkiem kąciki oczu i nie dowierzając w to, co się stało. Jednak Rozalia, przesiadując zamknięta w swoim pokoju, nie wierzyła w szczerość tych łez. Wiedziała przecież, że służący nie znosili Ignacego. Bali się go i schodzili mu z drogi, jak  tylko zjawiał się w Kargominie. Przyjeżdżał z Warszawy niczym wielki pan, samochodem z osobistym szoferem, ubrany w szykowny garnitur i elegancki cylinder, który w Rozalii budził niesmak. Uważała, że mąż wygląda w nim na jeszcze poważniejszego, niż był w rzeczywistości, choć po prawdzie dawno już przekroczył  trzydziestkę.

Jego obecność w Kargominie sprawiała, że każdy mieszkaniec dworu stąpał cicho i starał się nie rzucać  w oczy, żeby przypadkiem nie stać się ofiarą gwałtownego gniewu pana. A ten bywał straszny. Służący nie jednokrotnie odczuwali go na własnej skórze, podobnie jak Rozalia, która w pewnym momencie stała się głównym powodem wiecznego niezadowolenia męża.

Dzień po tragicznej wiadomości o śmierci Ignacego  Rozalia, Leokadia i Adrianna Lubowidzkie spakowały walizki i odziane w żałobną czerń udały się pociągiem w prywatnym wagonie w podróż do Warszawy, gdzie  miał się odbyć uroczysty, państwowy pogrzeb Ignacego. Leokadia z początku oponowała wobec pomysłu, żeby pochować ukochanego syna w Warszawie, a nie w Kargominie, gdzie przecież przyszedł na świat i gdzie znajdował się grób jego ojca, ale list od delegatów rządowych przekonał ją, że człowiek z taką pozycją i szacunkiem społecznym jak jej syn powinien spocząć na Powązkach, ku chwale ojczyzny.

W stolicy powitano je z  honorami, ulokowano w najlepszym warszawskim Hotelu Europejskim i zapewniono o chęci zaspokojenia każdej, najmniejszej na wet potrzeby, żeby zadośćuczynić paniom w tym jakże  trudnym dla nich czasie żałoby. Policja złożyła im krótkie i zdawkowe wizyty, informując o toku śledztwa i za dając ogólne pytania, wyraźnie jednak nie łącząc żadnej z tym jakże tragicznym zabójstwem.

Uroczystości pogrzebowe zorganizowały ugrupowania endeckie, z którymi związany był Ignacy Lubowidzki, a wdowie i matce słano zewsząd listy z kondolencjami. Jednak dni dzielące je od pogrzebu zdawały się Rozalii dziwnym, nierzeczywistym snem. Jakby cała  sytuacja nie dotyczyła jej samej, lecz jakby nagle ktoś  nieopatrznie wrzucił ją w wir wydarzeń, które nie miały z nią nic wspólnego.

Pogrzeb dobiegł końca, a ona, stojąc nad grobem  męża, odetchnęła z ulgą. Czuła, że publiczne odgrywa nie pogrążonej w żalu wdowy jest z jej strony cyniczną hipokryzją, nie miała jednak dość odwagi, by wobec wszystkich przyznać się do prawdziwych uczuć. Jeszcze nie teraz. Nie mogła przyznać, że czuje ulgę, albo co  gorsza – że ma ochotę zatańczyć na grobie męża, bo tak  groteskowe wizje przewijały się jej przez głowę. Na razie musiała w ciszy i spokoju przemyśleć tę niespodziewaną sytuację. Dalsze życie Rozalii stało pod wielkim znakiem zapytania. Bo kim nagle stała się bez Ignacego? Była wyłącznie wdową. Dwudziestoczteroletnią wdową. A co powinna robić wdowa? Jak się zachowywać? Nikt jej nie przygotował na taki scenariusz. Nikt nie wyjaśnił, jak należy postąpić, gdy nagle przestaje się być żoną czcigodnego męża. A to, jak bardzo mąż zdominował jej życie, wiedziała tylko ona.

* * *

Zuzanna Grabińska znowu czuła ten bolesny ucisk  w żołądku, przechodzący nieprzyjemnym skurczem na całe ciało. Strach i bezsilność dławiły ją i nie pozwalały swobodnie oddychać. Ale walczyła z tym. Resztka mi woli próbowała stawić czoło temu cierpieniu, które osłabiało ją tak bardzo, że nie miała dość siły, by skupić się na córeczce. Te ataki paniki powtarzały się coraz częściej i powoli przestawała sobie z nimi radzić. A Lili trzęsła się w pościeli, ogarnięta kolejnymi gorączkowy mi drgawkami. Jej malutkie ciało, choć mokre od potu, było lodowato zimne.

Zuzanna gładziła dziecko po drobnych pleckach, po wilgotnych, ciemnych włosach i odmawiała w myślach wszystkie modlitwy świata, błagając Wszechmogącego, żeby gorączka spadła.

Łomotanie do drzwi ciasnego mieszkanka tylko  spotęgowało ucisk w gardle. W pierwszej chwili, pod wpływem paniki, Zuzanna chciała je zignorować. Ale  szybko uświadomiła sobie, że to i tak nic nie da. Jak będą chcieli, to wejdą. Wyłamią drzwi i wejdą.

Drżącymi wargami pocałowała córeczkę w skroń i  pełna obaw, z trudem dźwignęła się z  łóżka. Miała nadzieję, że to jednak doktor. Wezwała go przecież.

W korytarzu stała Romana Stawecka, właścicielka kamienicy, w której Zuzanna wynajmowała mieszkanko. Kobieta miała groźnie naburmuszoną minę i wspierała dłonie na pulchnych biodrach, które opinała wzorzysta spódnica.

– Podobno mała znowu gorączkuje – rzuciła oskarżycielskim tonem, nie siląc się na formułkę powitania. –  Chłopak od Dąbrowskich poleciał po doktora. Pytałam po co, to powiedzieli, że twoja mała znowu chora.

Zuzanna wyszła na korytarz i przymknęła za sobą drzwi.

– To nic wielkiego. Zwykłe przeziębienie.

– Nie chcę tu żadnej choroby! Już mówiłam, jeśli mała ma gruźlicę, to won stąd!

– To naprawdę zwykłe przeziębienie, pani Stawecka. Lili jutro będzie zdrowa.

Na ustach Zuzanny pojawił się wymuszony uśmiech. Próbowała rozluźnić ciało, żeby nie pokazać po sobie zdenerwowania, ale bezskutecznie. Była spięta do granic możliwości. Nie mogła swobodnie oddychać. Paraliżował ją strach. Bała się, że Stawecka wejdzie do mieszkania i zobaczy, w jakim stanie jest Lili, a wtedy na pewno wyrzuci je obie na bruk jeszcze tej nocy. I gdzie się  wtedy podzieją? Dokąd pójdą? Szpital przyjmie matkę z dzieckiem na jedną noc, może dwie, a później czeka  je przytułek dla bezdomnych. A tam Lili nie przeżyje. Tam nikt nie pozwoli dziecku przeżyć.

– Byłam dzisiaj na tym pogrzebie – mruknęła Stawecka jakby od niechcenia, uważnie przyglądając się  Zuzannie spod przymrużonych powiek.  – Było dużo  ludzi. Pół Warszawy. Żegnali go jak króla.

Zuzanna zesztywniała. Starała się udawać obojętną, ale marnie jej to wychodziło. Na samo wspomnienie Ignacego Lubowidzkiego czuła jeszcze większy strach. Bezwiednie chwyciła się futryny.

– Czemu nie poszłaś? – kontynuowała z sarkazmem właścicielka kamienicy, wlepiając w  Zuzannę ciekawskie spojrzenie.

– Nie chciałam zostawiać Lili.

– Mogłaś pójść z nią. Przecież to jej…

– Pani Romko… – Zuzanna westchnęła i zachwiała się od nagłego zawrotu głowy. Dopiero teraz po czuła głód i  uświadomiła sobie, że od rana nie miała nic w ustach. Od kilku dni prawie nic nie jadła. – Nie  chciałam, żeby Lili na to patrzyła… To nie są widoki  dla małej dziewczynki.

Stawecka uśmiechnęła się półgębkiem.

– A co jej powiesz? Że co się stało? Będzie przecież  pytać.

– Lili nie wie. Ignacy był dla niej wujkiem.

Kobieta zaśmiała się kpiąco.

– No tak! Taki pan jak on nigdy nie przyznałby się,  że jest ojcem bękarta!

Zuzanna zadygotała. Z nerwów i strachu. I z osłabienia. Pociemniało jej w oczach.

– Pani Romko, ja nic od niego nie chciałam. Lili to  moja córka.

– Ano twoja, urodziłaś ją. Ale to też jego dziecko! Poseł od siedmiu boleści! Gdybyś widziała, jak go że gnano! Jakie honory! Przemówienia! Jakby był samym prezydentem!  – prychnęła.  – A  ta jego żonka, istna  mimoza. Nie byłaś ciekawa, jak wygląda? Trza było iść i zobaczyć. Z czystej ciekawości.

– Nie byłam ciekawa.

– Wstydziłaś się pewnie. Ona taka światowa pani, Francuzka, a ty… Prostaczka. Zwykła dziwka. – Bez czelny wzrok kobiety ześlizgnął się po okrytym prostą sukienką ciele Zuzanny. – Co teraz zrobisz? Znajdziesz  sobie kolejnego promotora? Pamiętaj, że czynsz trzeba płacić.

– Poradzę sobie.

W tym momencie obie usłyszały szybkie kroki na  schodach, a po chwili na piętrze pojawił się doktor z walizeczką w ręku. Na widok pań zatrzymał się w pół kroku i uchylił kapelusza.

– Dobry wieczór. Przyszedłem do Lili.

Zuzanna gwałtownie otrząsnęła się z marazmu.

– Jest lekko przeziębiona, ale…

– Więc chodźmy do niej – przerwał jej szybko dok tor, bezceremonialnie wchodząc do mieszkania. Bez słowa minął Stawecką, jawnie ją ignorując i zdając się nie zauważać jej wścibskiego spojrzenia.

– Pani Romko, porozmawiamy jutro. Muszę wrócić do córki – rzekła Zuzanna z roztargnieniem i, nie zważając na protesty kobiety, weszła z doktorem do mieszkania i  zatrzasnęła drzwi, po czym przekręciła  klucz w zamku, gdyby przypadkiem tamta miała ochotę wejść bez zaproszenia. Kiedy się odwróciła, doktor  już siedział na łóżku dziewczynki i się nad nią pochylał.

– Znowu ma gorączkę  – stwierdził z nieudawaną  troską, dotykając dużą dłonią jej delikatnego czoła.  –  Drugi raz w tym miesiącu.

– Wiem.

– Kaszle?

– Tak… Czy to może być gruźlica?

– Nie wykluczam tego, ale na razie też nie potwierdzam. Mała powinna być objęta leczeniem szpitalnym.

Zuzanna westchnęła i skrzyżowała ramiona na piersi.

– Nie stać mnie na to.

Doktor podniósł głowę i popatrzył jej w oczy. W jego  sędziwej, ale szczerej twarzy widać było troskę i współczucie.

– Panno Grabińska, na dłuższą metę moje leczenie może okazać się nieskuteczne. Lili powinna zmienić otoczenie i klimat, ale przede wszystkim powinna przejść terapię w szpitalu. Należałoby wykonać badania, żeby wykluczyć lub potwierdzić gruźlicę. Wiele na nią wskazuje, ale to może być również inna choroba płuc.

– A  jakie to ma znaczenie? Każda taka choroba  może być dla niej śmiertelna  – odparła Zuzanna ze  znużeniem.

Dziewczynka przebudziła się, kiedy doktor przyłożył do jej piersi zimny stetoskop. Przez chwilę poruszała się nieprzytomnie, aż nagle zaczęła gwałtownie kaszleć,  tracąc przy tym zupełnie oddech.

Zuzanna w panice usiadła na łóżku i chwyciła dziecko w ramiona. Trzymała je tak długo, aż mała złapała w końcu powietrze w płuca i zaczęła płytko oddychać.

Doktor z powątpiewaniem pokręcił głową.

– Podam lek na gorączkę – rzekł w końcu. – To powinno pomóc. Jutro z rana proszę iść do apteki i kupić kolejną dawkę. Podawać w razie wzrostu temperatury.

– Doktorze, czy to się będzie często powtarzać? –  Zuzannę po raz kolejny tego dnia sparaliżował strach.

Lili, choć w  gorączce, ufnie przytuliła się do piersi  matki.

– Tego nie wiem. To zależy, jak zaawansowana jest  choroba i jak silny organizm ma córka. Niech pani po myśli o szpitalu. Czy pan Lubowidzki…

Zuzanna gwałtownie uniosła wzrok i  spojrzała na  doktora rozgorączkowana. Na wzmiankę o Ignacym coś  ścisnęło ją w gardle.

Mężczyzna chyba się zmieszał, zdając sobie sprawę  z absurdalności tego, co chciał powiedzieć.

– Proszę wybaczyć moją śmiałość. Wiem, że dzisiaj odbył się pogrzeb pana Ignacego, ale może coś  pani zostawił… Jakoś zabezpieczył. Lili jest przecież  jego córką.

– Nic mi nie zostawił  – rzuciła Zuzanna głucho,  zanurzając twarz we włosach dziewczynki. – Ostatnie  pieniądze, jakie mi dał, przeznaczyłam na czynsz. Już  nic mi nie zostało.

Doktor przez chwilę patrzył na nią w  milczeniu, a potem pokiwał głową ze zrozumieniem. Podniósł się  i wyjął z torby buteleczkę z lekiem. Kiedy stawiał ją na stoliku, równocześnie sięgnął do kieszeni batystowej  kamizelki i wysupłał z niej kilka monet. Zuzanna popatrzyła na niego pytająco.

– To na kolejny lek dla Lili  – wyjaśnił łagodnie  i uciekł wzrokiem. – Proszę mi nie dziękować. Powinna  pani pomyśleć o swojej przyszłości. I o małej.

Zuzanna kiwnęła głową, modląc się, żeby łzy, które  cisnęły jej się do oczu, nie spłynęły po policzkach. Nie  chciała, żeby ten miły, starszy człowiek, który zrobił już tyle dobrego, zobaczył jej rozpacz i niemoc. Nie chciała okazywać przed nim słabości.

– Nie musi mi pani płacić za wizytę. Domyślam się, że to, co się ostatnio wydarzyło, mocno pogorszyło pani sytuację materialną.

W jej gardle urosła wielka gula. Doktor odwrócił się i skierował do drzwi, a ona szybkim ruchem starła z po liczka łzę i  po krótkim „dziękuję” wypuściła mężczyznę na korytarz. Kiedy wyszedł, natychmiast wróciła do  łóżka Lili. Ponownie wzięła córkę w ramiona i zaczęła  płakać. Dopiero teraz poczuła, że już dłużej tego nie  zniesie, że musi wyrzucić z siebie te wszystkie emocje,  które nią targały. Niedające spokoju wyrzuty sumienia stały się jej zmorą nie mniejszą niż choroba Lili. Kołysała dziecko, aż ono przebudziło się i popatrzyło na  matkę dużymi, ciemnymi oczami. Zuzanna pomyślała, że nic nie jest tak piękne jak te oczy. I że żadnych nigdy  nie kochała tak bardzo. Córka była dla niej całym światem. Wszystkim, co miała. I dla niej musiała być silna. Musiała przetrwać. Tylko dla niej.

Późną nocą, kiedy gorączka Lili spadła, Zuzanna  usiadła przy wyszczerbionym stoliku i  wzięła do ręki  kartkę i  pióro  – to samo, które kiedyś podarował jej  Ignacy, żeby mogła pisać do niego listy. To były czasy, kiedy jeszcze udawał, że ją kocha, kiedy silił się na drobne uprzejmości, a ona z ufnością wierzyła w jego szczere  intencje. Wierzyła naiwnie, że jest dla niego kimś więcej niż tylko dziwką.

Teraz też zamierzała napisać list. Inny niż zwykle,  być może jednak najważniejszy. Myśli same zaczęły  wychodzić z jej głowy i przybierać kształt słów, które powoli, niezdarnym pismem, zapisywała na kartce. Kiedy skończyła, złożyła list na dwoje i popatrzyła na Lili. Dziewczynka obudziła się i przyglądała matce z nikłym uśmiechem na bladej twarzyczce.

* * *

Gustaw Lubowidzki inaczej zapamiętał Rozalię. W  jego nielicznych wspomnieniach z  czasów, kiedy Ignacy dopiero co ją poślubił, bratowa była wesołą trzpiotką, w dodatku pachnącą różami. Ten zapach  szczególnie zapadł mu w pamięć, bo intensywny aromat  jej perfum długo nie dawał o sobie zapomnieć. Potem Gustaw wyczuwał go już zawsze, kiedy była w pobliżu, i  miał wrażenie, że coś go wręcz zmusza, by choć na chwilę zwrócić na nią uwagę. Mimowolnie robił to, ale  pilnował się, żeby nigdy nie przyłapał go na tym jego starszy brat. Nie chciał, żeby Ignacy miał mu za złe, że zbyt natarczywie przygląda się jego świeżo poślubionej żonie.

Zapamiętał również jej uśmiech – pojawiał się na  jej jasnej twarzy zawsze wtedy, kiedy nikt się tego nie  spodziewał. Ten uśmiech dziwnie zaskakiwał i oszałamiał w poważnym, statecznym towarzystwie, w którym każdy starał się – delikatnie mówiąc – powściągać  swoje emocje. Ona nie potrafiła być powściągliwa. Była  denerwująco szczera i prostolinijna, zbyt temperamentna jak na okoliczności, co stanowiło bezsprzeczny dowód na to, że jest raczej Francuzką niż Polką. Gustawowi wydawała się przez to jeszcze bardziej urocza. Jej głos był niezwykle melodyjny, nieco chrapliwy, z francuskim akcentem, którego nie potrafiła  się pozbyć, choć po polsku mówiła doskonale. Wielo krotnie widział zgorszenie malujące się na obliczach poważnych, dystyngowanych matron, kiedy Rozalia narzucała się ze swoim śmiechem i młodością, za nic mając sztywne zasady dobrego polskiego wychowania. Ona wolała innego rodzaju savoir-vivre… Taka była,  zanim stracił ją z oczu na kolejne cztery lata. Czy gdy by głębiej zajrzał w jej źrenice, dostrzegłby w nich to, co wywoływało zmianę spojrzenia? Czy zauważyłby  strach? Ból? Poniżenie? Czy za tą fasadą uśmiechu i wdzięku umiałby zobaczyć to, co tak skrzętnie próbowała od początku ukryć?

Teraz kobieta, na którą patrzył, wydawała się zupełnie inna. Dojrzalsza i zupełnie pozbawiona dawnej  dziewczęcej swobody i spontaniczności. Zbyt szczupła, odrobinę za blada, poruszała się nerwowo w czarnej żałobnej sukience bez ozdób. W spojrzeniu kobaltowych  oczu była pustka. Ale nie smutek czy rozpacz po utracie  męża. To było coś więcej. Jakby w głębi jej źrenic uwyraźniło się całe cierpienie, którego przez ostatnie lata  doświadczyła. Jakby tylko w oczach dało się dostrzec to,  co na co dzień skrzętnie skrywała pod pozorem uprzejmości, obojętności i  powściągliwych gestów. Gustaw domyślał się, że to nie nagła śmierć Ignacego odcisnęła na niej to piętno. Zrobił to on sam.

Gustaw próbował skupić się na słowach notariusza, który poważnym, uroczystym tonem odczytywał  testament Ignacego, lecz mimowolnie uciekał wzrokiem do niej. I  dopiero po chwili uświadomił sobie, dlaczego tak było. Czuł wstyd. Ogromne poczucie winy zawładnęło nim, jak tylko ją zobaczył. Bratowa przyjechała do Warszawy na uroczystości pogrzebowe w towarzystwie jego matki i siostry, ale nie przywitała się z nim. Ani z nim, ani z  nikim innym. Wyraźni też unikała jakiegokolwiek towarzystwa. Kiedy stanę li ze sobą twarzą w twarz, obrzuciła go zdawkowym,  chłodnym spojrzeniem i, nie zaszczycając słowem po witania, zniknęła w swoim apartamencie hotelowym.  Gustawowi, zbitemu z tropu i kompletnie zaskoczonemu, pozostał przed oczami jedynie wizerunek jej bladej twarzy. Oszpeconej. Poszarpanej. Zbrukanej.  Choć niegdyś tak urodziwej. Nie dostrzegł jednak, aby Rozalia wstydziła się swojej twarzy. Wręcz odniósł wrażenie, że obnosiła się z tą blizną na policzku ni czym z trofeum, pokazując wszystkim  – spójrzcie,  co mi zrobił! Bo Gustaw nie miał wątpliwości, że tę szpetną pamiątkę pozostawił jej po sobie jego brat i myśl ta doskwierała mu okrutnie, jakby sam przyczynił się do okaleczenia kobiety.

Kiedy notariusz odczytywał ostatnią wolę Ignacego, Rozalia jak zwykle była nad wyraz poważna, jakby wy kuta z kamienia. Gustaw czuł jednak, że to nie smutek  spowodowany tragiczną śmiercią męża wymusił w niej  tę posągową powagę. To było coś, co wypływało z jej  wnętrza; jakaś siła, która jeszcze nie znalazła ujścia, ale  tylko czekała na odpowiedni moment, żeby eksplodować. Powaga była jedynie maską, którą Rozalia nałożyła, żeby zmylić każdego, kto chciałby się z nią skonfrontować.

– Pani Rozalia Lubowidzka – odczytał głośno, wy raźnie i z wyuczoną powagą notariusz, poprawiając na  nosie okulary w złotych oprawkach. – „Wolą moją jest, aby moja szanowna żona Rozalia Tyszkowska-Lubowidzka otrzymała połowę należącego do mnie majątku, na który składają się, jak odczytano wyżej, pod warunkiem że w chwili mojej śmierci ukończyła czterdzieści  lat. Jeśli ten warunek w chwili odczytywania owego testamentu nie został spełniony, moja żona otrzyma  spadek dopiero, kiedy ponownie wyjdzie za mąż. Ma to zabezpieczyć fortunę przed niepotrzebnym i lekko myślnym roztrwonieniem. Kolejna połowa majątku  przechodzi na moje legalne dzieci – a jeśli takich nie ma, to oddaję go moim najbliższym – matce Leokadii  Lubowidzkiej, siostrze Adriannie Lubowidzkiej i bratu  Gustawowi Lubowidzkiemu, po równej jednej trzeciej  części”.

„Do diabła!” – zaklął w myślach Gustaw, przyglądając się reakcjom bratowej i matki. Jedna tkwiła na miejscu  niewzruszona, a u drugiej kącik ust drgnął nieznacznie, co stanowiło objaw ukrytej satysfakcji. Domyślał się, że matka jest zadowolona, bo nie od dziś wiadomo, że Rozalia nigdy nie była jej wymarzoną synową.

– „Nie ma odstępstwa od tego postanowienia, chyba  że zajdą okoliczności, o których nie wiem w chwili, kiedy spisuję ten testament. Podpisano – Ignacy Konstanty  Lubowidzki” – dokończył notariusz uroczyście.

Jego wzrok zza drucianych oprawek okularów ze ślizgnął się na młodą wdowę, siedzącą na krześle nieruchomo i sztywno, jakby połknęła kij.

– Szanowna pani Rozalio Lubowidzka – zwrócił się  do kobiety. – Według tego, co widnieje w testamencie,  jest pani zobowiązana ponownie wyjść za mąż.

Rozalia wstała. Biła od niej duma i powaga. Żaden  mięsień nie drgnął na jej twarzy.

– Tylko pod warunkiem, że zechcę skorzystać z majątku mojego zmarłego męża – odparła z godnością. – Panie rejencie, chce nam pan przekazać coś jeszcze czy  to koniec odczytu?

– Nie ma tu nic więcej do dodania, szanowna pani.  Testament został odczytany w całości.

– W takim razie dziękuję. – Skinęła głową, odwróciła się sztywno i bez słowa pożegnania wyszła z gabinetu  notariusza.

Gustaw, zaskoczony, chciał pójść za nią, ale coś mu  mówiło, że nie powinien tego robić. Nie miał do tego  prawa. Popatrzył na matkę i siostrę, ale te również wstały z krzeseł. Notariusz podszedł do nich usłużnie i po żegnał się z szacunkiem, całując obie damy w wierzch  dłoni.

– Jeszcze raz proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje. Pan Ignacy był wspaniałym człowiekiem. To,  co się wydarzyło… To naprawdę straszne. Miejmy na dzieję, że policja szybko znajdzie i ukarze sprawcę tego  haniebnego mordu.

Leokadia rąbkiem jedwabnej chusteczki otarła zbłąkaną łzę.

– Dziękuję, szanowny panie. Jestem wdzięczna za okazane współczucie. Śmierć mojego syna… – urwała  gwałtownie, zanosząc się nagłym, dramatycznym szlochem. – Gustawie, zabierz nas do hotelu – zarządziła  zbolałym głosem, zwracając się do jedynego syna, jaki  jej pozostał. – Chcę się spakować. Jutro z samego rana  wracamy do Kargomina. Ach, i  jeszcze jedno… Szanowny panie – spojrzała na rejenta – jeśli mógłby pan  dopilnować, żeby na grobie mojego syna zawsze były  świeże kwiaty… Oczywiście godnie zapłacę.

– Proszę się o to nie kłopotać, droga pani. Grób pana  Lubowidzkiego będzie pod dobrą opieką. To dla nas  zaszczyt i oczywisty obowiązek.

Leokadia, wyraźnie usatysfakcjonowana odpowiedzią, kiwnęła głową i drżącą ręką w czarnej jedwabnej  rękawiczce złapała syna pod ramię i wszyscy troje, wraz  z Adrianną, wyszli z urzędu notarialnego.

Rozalia stała samotnie na chodniku, tuż przy wejściu do gmachu kancelarii, mijana przez przechodniów, którzy zerkali na nią z ciekawością. Blady promień marcowego słońca zatańczył w jej karmelowych włosach.

Wyglądała tak, jakby próbowała zaczerpnąć powietrza. Ubrana w czarny płaszcz, z włosami upiętymi na  karku w skromny kok, trzymając w dłoni torebkę z la kierowanej skóry, wyglądała elegancko i dystyngowanie.  Wzrok miała nieprzenikniony. Patrzyła gdzieś w dal, na  toczący się swoim rytmem ruch uliczny, jednak jakby  nie widząc tego wszystkiego, co się wokół niej działo.  Jakby wszystkie jej myśli skupione były na innym miejscu i innym czasie.

Gustaw, nie wiedząc czemu, gapił się na nią bez słowa. Mierząc jej samotną postać, pomyślał, że nie tak  wyobrażał sobie swój powrót do Warszawy. Nie spodziewał się, że przyjedzie tu na pogrzeb starszego brata, ani do głowy mu nie przyszło, że zastanie jego żonę w stanie kompletnej desperacji.

Nie do końca wiedząc, jak się w  stosunku do niej zachować, zignorował jej samotność i skinieniem głowy  przywołał taksówkę, bo uczepiona jego ramienia matka  zaczęła właśnie ubolewać, jak źle się czuje i natychmiast musi wrócić do hotelu.