Po dobrze przyjętej „Zazdrości” z 2021 roku, Jo Nesbø powraca z nowym zbiorem opowiadań pt. „Zemsta”. Tym razem autor roztacza przed czytelnikami wizje przyszłości, w których sprawiedliwość rządzi się swoimi prawami. Od 23 lutego książka dostępna jest w naszej księgarni internetowej w formie ebooka, audiobooka i papierowej.

„Zemsta” – nowa książka Jo Nesbø

23 lutego 2022 roku odbyła się premiera najnowszej książki Jo Nesbø, autora bestsellerowej serii kryminałów z bezkompromisowym i niepokornym policjantem, Harrym Hole, w roli głównej. Bohaterowie zbioru opowiadań pt. „Zemsta” stają przed wyjątkowo trudnymi wyborami. Londyński finansista zmaga się z uzależnieniami. Mężczyzna postanawia odwiedzić swojego ojca na farmie węży położonej w Afryce. Czy uda im się naprawić skomplikowane relacje? Naukowiec, wynalazca środka na nieśmiertelność, chce skasować swoją pamięć. Czy zdąży usunąć niebezpieczne wspomnienia, zanim będzie za późno? Majętne elity czekają na ewakuacje. W tym samym czasie zwykli ludzie walczą na ulicach o przetrwanie. Tak właśnie wygląda USA po wyniszczającej pandemii. Czy w tym świecie jest jeszcze jakaś osoba, która przestrzega prawa?

„Zemsta” Jo Nesbø – fragment powieści

I

Poruszana wiatrem linka do flagi leniwie klepie o maszt. Patrzę na miasto. Wydaje się dziwnie spokojne. Ale to oczywiste – z dachu dziewięćdziesięciopiętrowego drapacza chmur nie widać ludzkich mrówek, które uciekają lub  gonią się po ulicach. Nie słychać krzyków ludzi powalanych na ziemię, błagań o litość, trzasku podnoszącego się kurka. Ale słychać strzały. Ryk pojedynczego motocykla. I te raz, kiedy zapadła ciemność, widać pożary.

Zemsta
Znajdź książkę, audiobooka lub ebooka na Woblink.com

Chociaż stąd, z góry, w większości wydają się niewielkie. Podpalone samochody wyglądają jak latarnie, przytul nie rozjaśniające choć trochę mrok w mieście, w którym oświetlenie uliczne przestało działać już ponad rok temu.

Słyszę serię z karabinu maszynowego, niezbyt długą. Są młodzi, ale już się nauczyli, kiedy przestać, żeby broń się nie przegrzała. Nauczyli się, co jest potrzebne, żeby przeżyć w tych czasach. A raczej żeby pożyć trochę dłużej  niż inna osoba potrzebująca tego samego: jedzenia, broni,  dachu nad głową, benzyny, ubrania, odurzenia i kobiety –  jednej lub kilku, które umożliwią przetrwanie genów mężczyzny. Tam, w dole, panuje prawo dżungli, żeby posłużyć się frazesem. A dżungla przysuwa się coraz bliżej już nie z dnia na dzień, lecz z godziny na godzinę. Jestem gotów się założyć, że budynek, na którego szczycie stoimy, jeszcze przed świtem stanie się jej częścią.

Z tego dachu próbują się ewakuować ci, którzy mogą. Elita, najbogatsi z bogatych, ci, których stać było na bilet pozwalający stąd uciec. Stoję i patrzę na nich, na ostatnią już grupę liczącą czternaście osób, niecierpliwie spoglądającą w stronę zatoki, z której ma nadlecieć helikopter wojskowy kursujący wahadłowo na lotniskowiec New Frontier.

Statek może pomieścić trzy i pół tysiąca osób, żywność, lekarstwa i wszystko, co potrzebne do przeżycia przez cztery lata bez zawijania do portu. Wypływa na otwarte morze dziś w nocy i ma tam pozostać przez czas nieokreślony. Nie wiem, ile kosztują bilety – wiem tylko, że podobno te dla kobiet są nieco tańsze, ponieważ zdecydowano, że na pokładzie ma być parytet płci. Nikt nie powiedział tego  głośno, ale to arka Noego dla elity.

Przede mną stoi mój przyjaciel z dzieciństwa Colin Lowe. Jego żona Liza i córka Beth podeszły bliżej lądowiska, wypatrując helikoptera. Colin to jeden z najbogatszych przedsiębiorców w kraju; jest właścicielem serwisów internetowych i nieruchomości na całym świecie, z wieżowcem, na którym stoimy, włącznie. Mimo to, jak właśnie mi powiedział, spakowanie tego, co chcieli ze sobą zabrać, zajęło im mniej niż pół godziny.

– Tam jest wszystko, czego będziecie potrzebować – zapewniam go.

Tu, na górze, panuje nerwowa, wręcz gorączkowa, lecz zarazem dziwnie radosna atmosfera. Wokół lądowiska i przy wyjściu na dach stoją umundurowani, uzbrojeni po zęby członkowie prywatnej milicji, opłacanej przez Co lin & Lowe Inc. Podobnych strażników jest więcej na ulicy i przy windach. Ich zadanie polega na powstrzymywaniu osób próbujących szturmować budynek w nadziei na znalezienie się w miejscu, gdzie będą bezpieczne przed gangami, lub jeszcze lepiej – na dostanie się na pokład helikoptera, który przetransportowałby ich na New Frontier. Trudno winić ludzi podejmujących taką próbę i trudno obwiniać tych, którzy starają się ich powstrzymać. Wszyscy walczymy o siebie i swoich najbliższych, tak już jesteśmy skonstruowani.

Kiedy przyszedłem do budynku w porze obiadowej, ulice cuchnęły strachem i desperacją. Zobaczyłem mężczyznę w drogim garniturze oferującego strażnikowi przy wejściu cały neseser wypełniony banknotami, ale strażnik odmówił. Albo dlatego, że odbywało się to przy świadkach, albo dlatego, że nikt nie wie, czy te pieniądze jutro będą cokolwiek warte. Tuż za nim przyszła piękna kobieta w średnim wieku; miałem wrażenie, że ją poznaję. Za oferowała szefowi ochrony samą siebie, przypominając mu, w jakich filmach grała.

– Zmierzamy ku maksymalnej entropii – mówi Colin.

– Dobrze wiesz, że nie mam pojęcia, co to znaczy.

– Drugie prawo termodynamiki.

– Nadal nic mi to nie mówi.

– Czy wy, prawnicy, nie znacie się na niczym?

– Tylko na tym, jak posprzątać po inżynierach.

Colin się śmieje, bo właśnie podsumowałem nasze symbiotyczne partnerstwo w Lowe Inc., które trwało po nad piętnaście lat.

– Entropia… – Patrzy na panoramę miasta, której po strzępiony kontur rysuje się na tle słońca znikającego już w morzu. – W układzie zamkniętym po upływie pewnego czasu wszystko ulegnie zniszczeniu. Kiedy zostawiasz zamek z piasku, następnego dnia będzie on zmieciony przez wodę i wiatr. Nie zastąpi go coś jeszcze bardziej fantastycznego, tylko stanie się płaski i szary. Bez życia, bez ducha. Stanie się niczym. To jest entropia, Will. I to najbardziej uniwersalne ze wszystkich praw natury.

– Prawo bezprawia – stwierdzam.

– Tak mówią prawnicy.

– Tak mówią filozofowie. Hobbes uważał, że bez praw, bez umowy społecznej popadniemy w chaos gorszy niż najgorsza dyktatura. A ja powiem ci jedno: wygląda na to, że miał rację.

– Lewiatan już tu jest – przyznaje Colin.

– Co to jest Lewiatan? – Beth, jego córka, podeszła do nas tak cicho, że w ogóle tego nie zauważyliśmy. Ma siedemnaście lat, jest o trzy lata młodsza od brata, któremu na imię Brad i który gdzieś tam się kręci. Beth jest bardzo podobna do Amy, mojej córki, lecz nie tylko dlatego na jej widok łzy cisną mi się do oczu.

– To potwór morski, który nie istnieje – wyjaśniam, ponieważ Colin nie odpowiada.

– Wobec tego jak może być tutaj?

– To tylko metafora, kochanie. – Colin przyciąga córkę do siebie. – Pewien słynny filozof użył go do opisania społeczeństwa, w którym nie ma prawa ani porządku.

– Tak jak tutaj? – pyta Beth.

W naszą stronę zmierza jakiś człowiek w mundurze polowym. Colin chrząka.

– Idź, Beth, dotrzymaj towarzystwa mamie. Ja zaraz przyjdę.

Dziewczyna posłusznie odbiega.

– Co się dzieje, poruczniku? – rzuca Colin.

– Panie Lowe – zaczyna człowiek w mundurze. Ma gęste, krótko obcięte siwe włosy i trzeszczącą krótkofalówkę, z której dobiega podniecony głos brzmiący tak, jakby próbował się z nim skontaktować. – Szef mojego oddziału na parterze melduje, że zaczynają mieć problemy z po wstrzymaniem ludzi. Czy mają strzelać ostrą amunicją,  jeśli…

– To gangi?

– Głównie zwykli ludzie, którzy mają nadzieję na dostanie się do helikoptera, panie Lowe.

– Biedacy. Nie strzelajcie, jeśli to nie będzie absolutnie konieczne.

– Tak jest, proszę pana.

– Ile jeszcze czasu do przybycia helikoptera?

– Pilot mówi, że będą mniej więcej za dwadzieścia minut.

– Okej, informujcie nas, kiedy się zbliży, żeby wszyscy byli gotowi do wejścia na pokład, gdy tylko wyląduje.

– Tak jest, panie Lowe.

Porucznik oddala się od nas, słyszę jeszcze, jak odpowiada na wezwanie w krótkofalówce:

– Rozumiem, sierżancie, ale jest rozkaz, żeby nie używać więcej siły, niż to konieczne. Zrozumiano? Tak, zostańcie na swoich pozycjach i…

Słowa zanikają. Zostaje tylko miękkie klepanie linki do flagi i syrena radiowozu wznosząca się z pogrążonych w ciemności ulic. I Colin, i ja dobrze wiemy, że to nie policja, która już od ponad roku boi się patrolować ulice po zmierzchu, tylko prawdopodobnie czterech młodych mężczyzn z bronią automatyczną, odurzonych w taki sposób, by wszelkie odruchy były nienaruszone – najlepiej, żeby się wyostrzyły – a uśpione zostały hamulce. Chociaż te hamulce nie są jedynie uśpione – zeszlifowano je, i to nie tylko u tych drapieżników, ale u całej ludności. Wyrażenie „działania przekraczające granice” straciło sens, kiedy granice usunięto.

To być może jedyne wytłumaczenie tego, co zrobiłem.

Wciąż słyszę warkot motocykla – pojazd musi mieć jakąś dziurę w tłumiku, czy jak to się nazywa.

Dodaję gazu, jadąc przez miasto pustą aleją na południe w stronę rzeźni. Straszny hałas z powodu dziury od kuli w rurze wydechowej, ktoś musi mi to zreperować. I muszę mieć benzynę. Wskazówka poziomu paliwa jest już na czerwonym polu. Cholera, nie ma pewności, czy dojadę na miejsce. A przecież nikt nie chce zostać w centrum w środku nocy bez swojego gangu, bo wtedy nagle staje się zwierzyną łowną. Ale okej, dopóki mam benzynę, dopóki silnik pracuje, to i tak jestem oczko wyżej w łańcuchu pokarmowym. Wiem już, gdzie to jest na zboczu wzgórza, które mam za sobą. Ten otwór. Dziura w umocnieniach. Być może wszyscy, którzy mieszkają w tej willi, za kilka godzin umrą, a może nie. Nie do mnie należy wydanie wyroku, jestem tylko posłańcem. Warkot motocykla niesie się echem wśród pustych wysokich biurowców. Jeśli dodam za dużo gazu, skończy mi się benzyna, ale im dłużej zostanę tu, w centrum, tym większe prawdopodobieństwo, że wpadnę w tarapaty. Wystarczy tylko spojrzeć na ten motłoch przy budynku Lowe’a. Ktoś zobaczył, że zwalniam, i już próbował mnie zatrzymać, żeby odebrać mi motocykl. Ludzie to zwierzęta. Zdesperowani, wściekli i wystraszeni. Niech to szlag. Co się stało z tym miastem, z tym wielkim wspaniałym krajem?