19 maja swoją premierę miała książka Mateusza Baczyńskiego i Janusza Schwertnera pt. „Zwierzak. Spowiedź policyjnego przykrywkowca”, w której najsłynniejszy polski policjant pracujący pod przykryciem opowiada o kulisach swojej pracy. Z tej okazji, dzięki uprzejmości Wydawnictwa Znak, publikujemy fragment książki.

„Zwierzak” – premiera najnowszego tytułu Mateusza Baczyńskiego i Janusza Schwertnera

19 maja ukazała się książka „Zwierzak. Spowiedź policyjnego przykrywkowca”. „Zwierzak”, najsłynniejszy polski policjant pracujący pod przykryciem, wcielał się w rolę płatnych morderców, handlarzy narkotykami i gangsterów. Udało mu się przeniknąć do najniebezpieczniejszych polskich mafii. Każdego dnia swojej pracy ryzykował własnym życiem, aby móc rozpracowywać bandytów i psychopatów – robił z nimi interesy, przyjaźnił się, pił, a na koniec wysyłał do więzienia. W najnowszej książce Mateusza Baczyńskiego i Janusza Schwertnera po prac pierwszy, szczerze oraz bezkompromisowo, odsłania kulisy swojego zawodu. Opowiada także o cenie, jaką przyszło mu zapłacić za wykonywaną pracę.

„Zwierzak. Spowiedź policyjnego przykrywkowca” – fragment książki

Jak wygląda szkolenie na przykrywkowca?

Mój kurs na przykrywkowca zaczął się wiosną 1996 roku. Pierwsze wrażenia? Zobaczyłem grupę twardych ludzi, spośród których część przypominała gangsterów. Pomyślałem, że będzie ciekawie. To byli operacyjniacy z krwi i kości. Mieli swój styl bycia, zachowania, slang, odzywki. Charakterystyczne było też to, że każdy próbował dominować.

W grupie mieliśmy zarówno dziewczyny, jak i chłopaków. Łącznie około dwudziestu osób i jeden wielki burdel na kółkach. Zwykle policjanci to ludzie raczej zdyscyplinowani, ale my wszyscy podchodziliśmy do życia z wielkim dystansem. Tymczasem przełożeni wymagali od nas dyscypliny. Chcieli, żebyśmy uzupełniali dokumenty, chodzili na badania psychologiczne i traktowali poważnie tego typu pierdoły. A my to wszystko mieliśmy w dupie. Każdy z nas był niepokorny. Ogarnięcie ekipy składającej się z takich osobliwości było naprawdę ciężkie.

Jeśli zajęcia rozpoczynały się o dziesiątej rano, to wychodziliśmy z założenia, że wystarczy przyjść na dziesiątą trzydzieści. Jeszcze kawę sobie dokończymy, ciastko zjemy. No bo jak, oni nas będą ustawiać?

Aż w końcu dostaliśmy opierdol.

– Większość z was to oficerowie, a zachowujecie się jak dzieci. Nie przyjechaliście się tu bawić, więc ogarnijcie się. Jak zajęcia są o dziesiątej, to macie być, kurwa, o dziesiątej! – powiedział jeden z prowadzących.

– No dobra, niech będzie (śmiech).

Wstępne szkolenia odbywały się w ośrodkach należących do szkół policyjnych. Dopiero na kolejnym etapie, kiedy została już wyselekcjonowana ostateczna grupa, to zmieniły się lokalizacje. Spotykaliśmy się w hotelach, ośrodkach agroturystycznych i w tego typu miejscach.

Same kursy odbiegały od zwykłych szkoleń policyjnych. W miarę regularne były tylko posiłki. Natomiast zajęcia tak naprawdę odbywały się cały czas. Musieliśmy być do dyspozycji przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. I co ciekawe, nie zabraniano nam pić alkoholu. Z tym że jak ktoś zadzwonił do ciebie o drugiej w nocy i kazał się stawić w ramach szkolenia, to nie było zmiłuj.

Kluczową rolę w kursie odgrywały scenki. One miały imitować prawdziwe życie, czyli spotkania policjantów udających przestępców z prawdziwymi bandytami. W końcu to na tym miała polegać nasza robota. Przełożeni chcieli, żebyśmy wyuczyli się odpowiednich zachowań. Próbowali z nami wszystko przećwiczyć i muszę przyznać, że była to prawdziwa szkoła życia.

Jedni z nas grali role figurantów, a drudzy – przykrywkowców. Bywało, że scenka była organizowana nagle, o drugiej w nocy. Trzeba było wstać i spotkać się z „figurantem”, żeby „załatwić interes”. Jaki? To zależało od pomysłu prowadzącego zajęcia. Na przykład trzeba było udawać spotkanie z handlarzem narkotyków i kupić od niego kilogram koksu. Niektóre scenki były nagrywane, a potem szczegółowo omawiane.

Na czym dokładnie to polegało? Powiedzmy, że jeden z nas miał zagrać rolę dilera. No i prowadzący szkolenie mówił mu wcześniej tak:

– Słuchaj, przyjedzie do ciebie klient. Powoła się na Stefana i będzie chciał od ciebie kupić amfetaminę. Do pewnego momentu lekko go „przetestuj”. Traktuj z podejrzliwością. Spytaj, skąd jest, kim jest i kto go przysłał. A ostatecznie daj mu kupić towar, po który przyjechał.

Równocześnie druga osoba, która miała wcielić się w rolę przykrywkowca, dostawała własne instrukcje:

– Spotkaj się z nim i powołaj na Stefana. Powiedz, że chcesz kupić trzydzieści deko amfetaminy, i sprawdź, jak on zareaguje. Zapewnij, że następnym razem przyjedziesz po więcej.

Oczywiście kursant grający przykrywkowca nie był uprzedzony, że pojawią się jakieś problemy i że tamta druga osoba będzie go nagle o wszystko wypytywała. Chodziło o to, żeby sprawdzić, czy ten, który się szkoli, da sobie z tym radę i nie powie o dwa słowa za dużo.

W tych scenkach raz kupowało się narkotyki, innym razem broń, a w jeszcze innej sytuacji próbowało się wręczyć łapówkę. Na początku największą trudność stanowiło to, że to jednak była tylko imitacja prawdziwego życia. Zabawa, teatralny spektakl. Dla kogoś z boku mogło to wyglądać jak rozmowa dwóch wariatów. Z czasem jednak zaczęło nam to wchodzić w krew. Zapominaliśmy, że to była tylko gra. Nawet ubieraliśmy się odpowiednio do tych scenek. Jak była sprawa korupcji biznesowej, to wszyscy musieli założyć garnitur, a na stole lądowała kawa, koniaczek i stos dokumentów. W jednej sytuacji trzeba się było zachować jak cham, a w innej jak esteta. W końcu tak się w to wciągnęliśmy, że nawet na stołówce odgrywaliśmy scenki między sobą.

Wiele nas to nauczyło. Przede wszystkim sztuki improwizacji. Czasami przełożeni wymagali od nas, powiedzmy, dość obcesowych zachowań. A prościej mówiąc, chcieli, żebyśmy się nawzajem „dojeżdżali”. No bo tak zwykle zachowują się przestępcy. To nie są mili ludzie, którzy dobijają targów tak, jak robią to biznesmeni w białych kołnierzykach. Więc nieraz chodziło o to, żeby zacząć temat łagodnie, przywitać się, a potem prowadzić rozmowę na ostro. Finalnie jednak celem miało być kupienie towaru – broni, narkotyków, fałszywych pieniędzy, czy co tam jeszcze można sobie wyobrazić.

Czasami jednak emocje brały górę, bo jeden z drugim za bardzo wczuli się w role. Nie zawsze też trzymaliśmy się założeń, więc dochodziło do awantur. Ktoś wchodził i zgodnie z założeniami scenki mówił, że przysłał go przysłowiowy Wiesiek. No i że chce kupić towar. A tamten:

– Chuja ci sprzedam!

– Jak to? Przecież Wiesiek mnie przysłał.

– No i co z tego? Niech sam przyjedzie.

I chuj, koniec rozmowy. Ten pierwszy się wkurzył, wstał, przerwał wszystko. Na to wszedł prowadzący:

– Co wy odpierdalacie?

– Bo tamten się nie trzyma roli!

Jak w przedszkolu (śmiech).

Bywało też tak, że starsi i bardziej doświadczeni policjanci mieli za zadanie prowokować młodych, albo na odwrót. Przykładowo stary dostał następujące zadanie: „Przyjedzie do ciebie leszcz, więc załatw sprawę w taki sposób, że weźmiesz od niego kasę, ale w międzyczasie podmienisz mu towar. Niech wyjdzie od ciebie z chałą”.

A młodemu mówiło się: „Wejdź do niego, daj mu kasę, weź towar i od razu spytaj, dlaczego chce ci sprzedać chałę. Bo to taki typ, który zwykle wszystkich oszukuje. Od razu go opierdol”.

No i nie było wiadomo, jak taka rozmowa się potoczy. Chodziło o to, żeby sprowokować ich do konfrontacji i zobaczyć, jak z niej wybrną. Stary mógł powiedzieć: „Jesteś u mnie, wypierdalaj i ciesz się, że wychodzisz cały i zdrowy”, albo żeby naprawić interes: „Okej, przepraszam. Myślałem, że jesteś jeleń i cię nawinę na rogi. Nie udało się. Masz tu towaru z górką, flachę do tego i zapomnijmy o sprawie”.

Każde rozwiązanie niosłoby za sobą jakieś konsekwencje i każde wymagałoby odpowiedniej reakcji ze strony młodego. Na przykład w wypadku agresywnej reakcji figuranta, młody powinien zadziałać tak, żeby wyjść z tego z twarzą, pokazać, że nie jest frajerem, ale jednocześnie utrzymać kontakt i finalnie zrobić interes, bo tego wymagała operacja. Kłótnia nie była tutaj celem samym w sobie.

Niektóre scenki były naprawdę trudne. Tak jak życie. Szczególnie w pamięci zapadła mi jedna sytuacja, kiedy grałem figuranta. Przyszedł do mnie mój późniejszy coverman, czyli Romeo. W tej scence to on był przykrywkowcem, a ja jako bandyta miałem „sprawdzić” go na ostro.

On się przysiadł, a ja zaproponowałem, że podejdę do barku po wódkę. W tym momencie wyciągnąłem foliową torbę, zarzuciłem mu na głowę i zacząłem go dusić.

– Ty jesteś pies, kurwa! No dalej, przyznaj się, kim jesteś! – darłem się.

Romeo zaczął walczyć, a to jest silny koń. Trzymałem go twardo, ale poczułem, że torba zaczyna się rozrywać. W końcu przewróciliśmy się na stół, tak że rozleciał się na kawałki. Wtedy dopiero odpuściłem.

– Stop! Przerywamy zajęcia! – krzyknąłem.

– Kurwa, pojebało cię? Co ty robisz? O co ci chodzi? – zdziwił się.

– Słuchaj, na przyszłość tak agresywnie nie reaguj, bo nie przeżyjesz.

– A jak miałem zareagować?

– Powinieneś udawać, że mdlejesz, i osunąć się na ziemię. Facet by cię puścił, a ty wtedy znienacka byś go zaatakował. A tak to wystarczyło, że docisnąłbym tę torbę, podłożył ci kolano między łopatki – tam gdzie jest środek ciężkości do przełamania kręgosłupa – dociągnął i byłoby po tobie. Ewentualnie mogłeś wziąć głęboki oddech i przegryźć tę torbę. Zapamiętaj to sobie – doradziłem mu jako kolega z doświadczeniem w siłach specjalnych.

Po chwili, gdy już ochłonęliśmy, doszło do nas, że możemy mieć spore problemy z dyrekcją szkoły za ten rozwalony stół. Zaczęliśmy szybko biegać po salkach i szukać jakiegoś na podmianę, żeby nie było na nas (śmiech).

Czemu tak rozegrałem tę scenkę i zacząłem dusić Romka? Bo tak działa miasto, czyli gangsterzy. My jako przykrywkowcy bazujemy na wiedzy, którą zdobywają dla nas funkcjonariusze operacyjni, doskonale obeznani w przestępczym świecie. To dzięki nim wiemy, że w czasie próby kupna towaru od figuranta mamy powołać się na przysłowiowego Wieśka. Ale przecież błędy się zdarzają. Wiesiek z figurantem mogli dzień wcześniej się pokłócić i stać się śmiertelnymi wrogami. No i taki bandyta mógłby nerwowo na takiego „Wieśka” zareagować. Wtedy sytuacja różnie mogłaby się potoczyć. Dlatego musieliśmy być przygotowani psychicznie na każdą możliwość.

Zwierzak
Kup ebooka lub książkę na Woblink.com

W trakcie szkolenia mieliśmy też zajęcia teoretyczne. Podstawy prawa i pomoc medyczną. Wykłady o zakupach kontrolowanych, operacjach specjalnych, kryminologii. Spotkania z prokuratorami, ale też z pracownikami Służby Więziennej, żeby wiedzieć, jak zachowują się skazani pod celą. Mieliśmy nawet kurs z savoir-vivre’u prowadzony przez dyplomatę, który uczył nas, jak zachowywać się w oficjalnych sytuacjach. Co pierwsze wziąć do ręki, jak siadać, jakich sztućców używać… Choć muszę zdradzić, że byłem potem na paru przyjęciach dyplomatyczno-bankietowych i ten savoir-vivre obowiązywał maksymalnie do trzeciego drinka. Najpierw bułkę przez bibułkę, a potem chuj z tym wszystkim.

Dużo uczyliśmy się też od siebie nawzajem. Ja wyniosłem od kolegów mnóstwo wiedzy operacyjnej, a sam z racji doświadczenia w AT prowadziłem szkolenia z walki wręcz i strzelania sytuacyjnego.

Strzelanie sytuacyjne polegało na posługiwaniu się bronią w różnych, nieprzewidywalnych sytuacjach. W ciasnych pomieszczeniach, siedząc, leżąc czy wyciągając pistolet ukryty w skarpecie albo z kabury przyczepionej do łydki. Oczywiście nie wszyscy przykrywkowcy używali broni w robocie, ale chodziło o to, żeby na wszelki wypadek każdy był z nią obeznany. W razie walki wręcz wpajałem kolegom jedną zasadę, którą sam wyniosłem z AT: nie ma żadnych zasad. Wroga musisz pokonać w ciągu dwóch, trzech sekund, choćby błyskawicznym ciosem w plecy. Tutaj nie ma litości ani zasad fair play. Jeśli z przeciwnikiem nie uporasz się szybko, to potem będzie już typowa bójka na granicy życia i śmierci. Dlatego w tym wypadku trzeba być bezwzględnym. O honor trzeba się martwić wśród przyjaciół.

Osobiście nie znosiłem zajęć z psychologii. Dlaczego? Bo jak przyjeżdżała taka pani psycholog, która przed chwilą skończyła studia i dostała pracę w komendzie, a mnie opowiadała o tym, jak sobie radzić ze stresem w pracy, to pusty śmiech mnie ogarniał. Chciała gadać o życiu pszczół, a nigdy w ulu nie była.

Kiedyś jedna psycholożka zapytała mnie, jak wspominam czas spędzony w AT. Opowiedziałem jej o ćwiczeniach, w czasie których koledzy spod tarczy czołgali się w moją stronę, a ja strzelałem nad ich głowami z ostrej amunicji. Albo jak przechodziłem przez tak zwany tor psychologiczny, gdzie dookoła wybuchały granaty. Wspomniałem też, jak pod łóżkami polowymi trzymaliśmy ładunki wybuchowe, a na środku pokoju stały dwa kanistry z benzyną, na których kładliśmy gazetę, flachę, papierowy talerzyk i puszkę po konserwie jako popielniczkę. Jak skończyłem, to ta młoda dziewczyna tylko się na mnie dziwnie popatrzyła. Chyba mi nie uwierzyła. (…)

W swoim życiu lubiłem i szanowałem trzy psycholożki. Dwie z czasów przykrywkowych, które przechodziły taki kurs jak my. I jedną z AT. Ta ostatnia jeździła z nami na obozy, skakała na spadochronie, nurkowała, chodziła po górach, jaskiniach i swoje w życiu przeszła. Przede wszystkim rozumiała tę robotę. A przy okazji zyskała przy nas figurę modelki (śmiech). Reszta psychologów tylko mnie wkurwiała. Niczego się od nich nie nauczyłem. Zresztą jak nie masz pewnych wrodzonych cech charakteru, to nie będziesz się do tej roboty nadawał i tyle.