Opis treści
Urodziłem się na swoje nieszczęście jak każdy człowiek. Był mroźny styczeń 1949 roku. Pamiętam, już w minutę po urodzeniu pomyślałem sobie, zimno tu na świecie jak diabli. Po co mi to było? Ale czy ktoś mnie pytał o zgodę?
Miejscem nieszczęsnych narodzin było Podlasie – historyczna kraina różnych dziwnych ludów: Prusów, Jaćwingów, Litwinów, Rusinów, Polaków, Żydów. Trochę też pałętało się tutaj Tatarów, Krzyżaków, Szwedów, Cyganów i tym podobnych turystów. Dlatego ojciec mawiał nieraz wielce poirytowany: „Polak katolik, to rozumiem, wszystko jasne. A tu łażą jakieś przybłędy”. Trudno, myślałem sobie już w minutę po urodzeniu, nie każdy ma szczęście przyjść na świat w eleganckiej Warszawie, gdzie same Polaki katoliki. Po różnych dziurach ludzie też muszą się rodzić.
Przez szkołę podstawową jakoś się przeczołgałem, raz sam z niej uciekałem, innym razem wyrzucano mnie. Przydomki tam miałem różne. Głodomor – bo dzieciom chleb z tornistrów podkradałem. Chuligan – bo jak mnie mordę siniaczono, to ja innym też siniaczyłem. Jeśli nauczyciele bili nas po pyskach, to my snuliśmy plany, jak ich pozabijać.