Opis treści
Warsztat i dom garncarza na Keramejku stały na łagodnym wzniesieniu. Kiedyś widać stąd było Bramę Dipylońską, ale z czasem zasłoniły ją nowe domostwa i warsztaty, tłoczące się jak statki na redzie w Pireusie. Attyka, myślał Andreas, jest okrętem płynącym na południe pod żaglem Parnasu, ku Krecie, Rodos i Aleksandrii. I świat płynie, innego nie znając stanu.
Hoplita odstawił włócznię, zdjął z pleców tarczę i usiadł pod jesionem. Pierwszy przywitał przybysza Strepsjades, obejrzał go sobie i obwąchał sandały. Andreas przyniósł jęczmiennego chleba i oliwy. Czeladnik Archelaos krzątał się wokół pieca, w którym wypalał dachówki dla garbarza Pelagiosa.
– Nie jadłem od kilku dni – powiedział żołnierz, usprawiedliwiając swoją łapczywość. – Nazywam się Proksenos. – Odłamał kawał chleba i umoczył go w oliwie. – Ładnie pachnie. Chleb i attycka oliwa, dwie z trzech rzeczy, których najbardziej łaknę.
– Widzę, że wojna cię nie nasyciła – powiedział Andreas.
– Wojna nie syci, wojna rozbudza apetyt. I przysparza pracy Charonowi – roześmiał się hoplita, głaszcząc Strepsjadesa. – Zwierzęta, piesku, nie znają wojen, tym darem bogowie uszczęśliwili jedynie ludzi.
– Tylko raz wyruszyłem na wojnę – powiedział Andreas – ale zawarto rozejm, zanim zostałem zabity.