Opis treści
To, że ludzkie życie oscyluje naturalnie między tym, co irracjonalne, i tym, co racjonalne, jest ciągłym wyzwaniem dla tych, którzy zwracają się ku kreowaniu projektów godzenia ich ze sobą, nawet ku mitologizowaniu takiej zgody. Ale są inni, zapominający o tym, co naturalne, przeciwstawiający się tajemnym mocom natury, widzeniu świata jako jednak sensownej całości, naginający jego obraz wedle wyobrażalnej racjonalności koherentnej, w której inkluzja i ambiwalencja, konformistyczny nadzór czynią choćby te przysłowiowe „maleńkie warstewki ładu”, a emancypacja i utopia oraz dążenia pragmatyczno-instrumentalne uruchamiają teorematy, poza które nie ma wyjścia. Żadna rzeczywistość sama w sobie ma nie istnieć. W jej wyobrażeniu siebie mają być niezbywalne procedury poznawcze.
Ontologia zostaje zatopiona w modalności. Gdy tak oto rozdwaja się sam sens tego, co sensowne, coś zasadniczo ma do zrobienia sztuka. Jej obrazy to świat zaczarowany, w którym pojawia się unio mystica z naturą. Ale przecież jej twórcy to cywilizacjomani, a przeto popadanie w uzależnienie od samej siebie raczej jej nie grozi. Artyści mają stale za kołnierzem podążanie za dystynkcjami. Nie tego jednak potrzeba sztuce. Potrzeba jej konceptualizacji, filozofii, samowiedzy. Jest to warunek niezacierania się, za jej przyczyną, granicy między kłamstwem a prawdą. Widzenia w sztuce laboratorium autentyzmu, bezrefleksyjnej aksjomatyczności, myślenia, a nie gotowych myśli, utajonych prawd sięgających Nieskończoności, prób całościowania świata, a przeto widzenia w nim zarówno praxis-poesis, jak i „prawdy życia” nikt do końca nie jest w stanie się pozbyć. I ciemność, i „anty-życie” zaglądają ludziom w oczy, a artysta to jeden z ludzi. Gdy samo zachowanie warunków agresywności ma wystarczać, by jej obecności już nie brać pod uwagę, wtedy faktyczność wkracza na rozstaje. Efekt? Tu i tam po prostu jest, jak jest.